poniedziałek, 12 stycznia 2015

Podwórko


                                            


   Piaszczysta droga wiodąca od asfaltowej szosy do domu to witanie się z wszystkimi znanymi i ukochanymi kształtami. Kiedy mijało się ostatnie gospodarstwo na końcu wsi, należące do naszych kuzynów, trzeba było przejść jeszcze kilkaset metrów aby dotrzeć do obejścia moich dziadków a zarazem do rzeki. Numer 102 - przedostatni numer we wsi. Dalej był tylko dom Stryja oddalony o jakiś kilometr, dwa od nas, w dół rzeki, za strumieniem i małym sosnowym laskiem wspólnie sadzonym przez Dziadka i Stryja i podzielonym równo między nich. Na naszej połowie lasu zbierało się wspaniałe maślaki. Za to u Stryja można było obłowić się na poziomkowych łąkach w cieniu wysokich sosen. Ale rzadko tam zaglądałam, bo na straży tej części stały gęsi Stryjenki, pasące się na wąskim pasie między lasem a rzeką. Mogłam je mijać w miarę bezpiecznie kiedy były wyskubane. W przeciwnym razie rzucały się na mnie z zawziętym gęganiem dobierając się do moich łydek. Dobrze wiedziały, że się ich boję. Więc kiedy wysyłano mnie po coś do Stryja, wolałam nadrabiać drogi okrążając lasek i dochodzić do obejścia od strony tytoniowego pola.
   Ostatnie metry piaszczystej, wiejskiej drogi to już był niecierpliwy bieg aby jak najszybciej zobaczyć czekające mnie cuda.
   Do obejścia można było wejść na trzy sposoby. Małą furtką ukrytą między stodołą a szopą na maszyny rolnicze (po drodze tuż przed furtką od strony pola był wychodek drewniany przyklejony do boku stodoły, miejsce moich obserwacji dotyczących życia much i pająków), szerokimi dwuskrzydłowymi wrotami z boku od strony drogi, którędy wjeżdżały maszyny, wóz z sianem, motory a potem samochody i małą furtką od strony domu.
   Jeśli chciałam wejść niepostrzeżenie,  wybierałam furtkę od strony wychodka. Wtedy mogłam zaskoczyć, zrobić niespodziankę. Było to wejście boczne i zazwyczaj używane tylko jako droga do wychodka. Kiedy niecierpliwość mnie goniła, wpadałam największymi wrotami od razu witając wszystko co żywe na podwórku. A było się z kim witać. Zawsze budziło w rodzinie zadziwienie to moje powitanie. Bo priorytety miałam jasne. Najpierw podwórko, potem ludzie.
   Pierwszy dopadał mnie pies, co prawda uwiązany do łańcucha ale z zasięgiem obejmującym cały niemal kwadrat gospodarczego obejścia.  Z radosnym poszczekiwaniem i merdaniem ogona rzucał się na mnie, bo oto w końcu wróciła ta, która wbrew zakazom spuszcza z łańcucha i po cichutku dokarmia.
   Potem obejmowałam wzrokiem stado kur z kurczętami (zwykle koło setki), kaczki, czasem gęsi, z rzadka indyki.
   Trzeba było też zajrzeć do pomieszczeń gospodarczych.
   Z tych wcześniejszych pobytów pamiętam stajnię, gdzie królował kasztanek, potem zamienioną na jeszcze jeden kurnik. Wielkie konisko i mimo, że wałach to niebywale niebezpieczny. Wypoczęty, wystany, pracował tylko miesiąc, czasem dwa w roku. Wypasiony na młyńskim obroku, wyrywał się na wolność kiedy tylko mógł. Wtedy uciekał w pola, lasy przeskakując wszelkie ogrodzenia. Najczęściej znajdowano go dopiero pod koniec dnia a czasami jakiś sąsiad przynosił wieść o nim na drugi dzień. Budził mój podziw, właśnie za swą dzikość, pęd do wolności, nieujarzmienie i siłę. Bałam się go i obchodziła z szacunkiem. Zbliżałam się do niego tylko pod okiem Dziadka.
   Jakby w przedsionku stajni, z boku, było niskie, liczące może 1,20 m wysokości pomieszczenie.  Mały kurnik dla kwok z pisklętami. Tam wsadzałam tylko głowę przez niziutkie drzwi aby sprawdzić liczebność młodego stadka, jeśli nie było go na podwórku.
   Obok stajni był duży kurnik. Po lewej stronie od drzwi były gniazda, jak kwadratowe półki w regałach na książki. Uwielbiałam to oczekiwanie na moment, kiedy kura schodziła z gniazda i dumnym gdakaniem oznajmiała, że oto znowu zniosła jajko. Naprzeciw drzwi były stopniowo wznoszące się żerdzie, na których nocowało stadko pod wodzą koguta zasiadającego dumnie na najwyższej z nich. Kiedy zlustrowałam już stan kurzych kojców, przychodził czas na najważniejsze.
   Obora. Typowa wiejska obora z dwoma małymi okienkami po bokach drzwi, które prawie nie dawały światła. Po lewej stronie była wydzielona mała zagródka dla świń. Zaś naprzeciw drzwi były stare, drewniane, wylizane do białości żłoby, do których przypinało się krowy. Ale przede wszystkim zwabiał mnie tu ciepły, mocny zapach obornika. Krowie placki usuwało się po nocy widłami na bok, podsypując na to miejsce nową słomę lub ściółkę. I właśnie tutaj czułam się najlepiej. Jeszcze cichy świergot jaskółek usadowionych pod powałą, lub śmigających między gniazdem a podwórkiem z kolejną porcją owadów dla swojego potomstwa. Przyzwyczajone do obecności człowieka nic sobie nie robiły z mojej osoby. A ja siadałam na progu i patrzyłam z zachwytem na dostojnie przeżuwającą krowę, jeśli trafiłam na porę wieczorną lub wsłuchiwałam się w pochrumkiwanie świń. Czasami aby je sprowokować brałam starą sztachetę z płota i drapałam je nią po grzbiecie. Wtedy dawały cały koncert radosnych chrumkań. Mogłabym tak przesiedzieć w oborze wiele godzin gdyby nie obowiązek przywitania się z domownikami.

7 komentarzy:

  1. Pięknie i obrazowo - czekam na więcej

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypominają mi się moje wakacyjne wyjazdy w rodzinne strony rodziców. ..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak miało być, każdy ma swoje Bullerbyn. Pozdrawiam.M :)

      Usuń
  3. Przeczytałam z zainteresowaniem. Gratulacje dla Autorki. Treść interesująca i bezbłędny styl - to ocena Panny. A ja, jako typowa przedstawicielka tego znaku (C.G. Jung mówi wręcz o perfekcjonizmie - nie bardzo się z tym godzę, ale coś w tym jest), nie znajduje żadnych potknięć. Czekam na ciąg dalszy. Będę czytała!

    OdpowiedzUsuń
  4. Malinko! Twoja Babcia z Prababcią, raz w tygodniu piekły chleb. To były wielkie, okrągłe bochny. Przechowywane były w drewnianej beczce- przykrywanej, wilgotnym płótnem. W ten sposób zachowywały świeżość. Smak tego chleba pamiętam do dziś. A Twój Dziadek, na śniadanie jadał zurek z dużą ilością kiełbasy i jajek na twardo. Po takim śniadaniu mógł pracować w młynie do popołudnia. c.Zosia

    OdpowiedzUsuń
  5. Dom Twojego stryja , a przy okazji i mój był oddalony około 150-200m

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki Wujek za wyprostowanie. Widzisz,małe nóżki wędrowały tą drogą więc wydawała się daleka i taka pozostała w pamięci. Aż trudno uwierzyć,że to tylko 150-200m!:)Tyle się działo po drodze, że ciągnęła się i ciągnęła.Pozdrawiam Ciebie i Twoją rodzinę i jeszcze raz dziękuję za komentarz.

    OdpowiedzUsuń