czwartek, 22 listopada 2018

Zapachy

 zdjęcie z internetu (Baba na wsi)


To dziwne uczucie zawsze mnie zaskakuje. Idę schodami na trzecie piętro bloku do mieszkania moich rodziców. Wciągam nosem powietrze i nagle przenoszę się lata wstecz do miejsca i czasu, który dawno minął. Zapach, nigdy tak naprawdę nie zapomniany, powraca falą wspomnień.
Skąd, dlaczego, jakim sposobem on właśnie tutaj, na klatce schodowej bloku z wielkiej płyty w środku dużego miasta ? Czy gospodyni użyła szczególnego środka do mycia schodów czy może ktoś, za drzwiami swojego mieszkania tworzy jakąś potrawę a zapach osmotycznie przenika na korytarz ?
Czy wiecie jak pachnie mąka ? To jej zapach wciska się w moje nozdrza niewiele robiąc sobie ze swojej nieadekwatności w tym miejscu. 
Zapach to bodaj najmocniejszy impuls przywołujący wspomnienia. A w Życinach było pełno zapachów.
Młyn. Od zawsze domena mężczyzn w rodzinie. Ciocia lub Babcia zaglądały tam tylko aby  wyciągnąć swoich zapracowanych mężów na posiłek. Co innego my, dzieci. Nam było wolno pałętać się pomiędzy workami ziaren przygotowanych do przemiału albo workami mąki gotowych do odbioru. Po lewej stronie od wejścia stały duże wagi. Na nich ważono ziarno przed zmieleniem i mąkę po przemiale. Na nich też uczyłam się matematyki, ważąc albo siebie albo najróżniejsze przedmioty jakie wpadły mi w ręce. Odważniki były od ogromnych po malutkie gramowe. Najcięższy o ile pamiętam był pięćdziesięciokilogramowy. Może były większe ale pewnie z racji ciężaru poza moją uwagą. Dalej drewniane rury biegnące przez wszystkie piętra młyna, którymi przesypywało się ziarno czy mąka, skomplikowana maszyneria, nawet słaba żarówka zwisająca na kablu z sufitu, wszystko pokryte mącznym pyłem. I jego zapach. Nie do pomylenia z niczym innym. Dla jednych zapowiedź chleba, dla mnie zapach dzieciństwa. Obudził moje zmysły na klatce schodowej bloku.
Ale nie jedyny.
Niedawno w moim mieście poszerzano koryto rzeki w trosce o zwiększenie bezpieczeństwa przy  powodziach. Stworzono płytkie, szerokie zatoki gdzie woda stoi nie poruszana prądem, wciśnięta w ląd. Rozwijające się tam życie, powolna ekspansja roślin, stworzyła aromaty ni to jeziorne ni rzeczne.
Oprócz głównego koryta rzeki Czarnej, były jeszcze stare fragmenty zakoli, odcięte od jej biegu, porośnięte pałką, trzciną i turzycą przy brzegu. Siedlisko nie tylko ryb ale i czapli. W głębi toni widać było wstęgi wodorostów, a po wierzchu pływały gnijące liście, opadłe z przybrzeżnych drzew. Kiedy popołudniami szłam na spacer w stronę tych zapomnianych fragmentów rzeki, jeszcze nie dochodząc do jej brzegów, czułam zapach trochę mułu, trochę stojącej wody i gorzkawą nutę czarnych olch. Dzisiaj wędrując wzdłuż biegu zupełnie innej rzeki wspominam tamte aromaty.
I jeszcze bodaj mi najdroższe zapachy. W drodze do pracy przechodzę przez podwórzec Uniwersytetu Przyrodniczego. Mijam pomieszczenia dla zwierząt przywiezionych do kliniki na leczenie i nieomylnie odgaduję tożsamość ukrytych przed moim wzrokiem mieszkańców boksów. Wyczuwam ich charakterystyczny ślad zapachowy. Znów powracam do obór, stajni, chlewni i kurników. Znów przysiadam na progu obory zafascynowana życiem. Tym powolnym, dostojnym, nieświadomym swego celu. Liczę przybyłe żółte kulki nowonarodzonych piskląt w kurniku lub ostrożnie wsadzam głowę do stajni z szacunkiem przyglądając się narowistemu kasztankowi. I dlatego teraz, przystaję w drodze do pracy, aby jeszcze przez chwilę zatrzymać obraz przywołany wonią życia.
Jest taka woń nie do podrobienia. Woń szopy, rupieciarni, składziku na wszystko. Zapach drewnianych ścian pomieszany z rzeczami odłożonymi na potem. Zapomnianymi, pokrytymi kurzem i pajęczyną. Kiedy weszłam niedawno do przydomowej szopy remontowanego poniemieckiego domu, przeniosłam się natychmiast na podwórko dziadków. I chciałam tam zostać jak najdłużej wspominając tamtejszą szopę. Zawalona przedmiotami, które już skończyły swój przydatny żywot ale nie zasłużyły na unicestwienie, wytwarzała woń zapomnienia. Leżały tam porzucone narzędzia ogrodnicze, części od maszyn, stare wiklinowe kosze z sypiącymi się brzegami, połamane koryta dla bydła, urządzenia, których przeznaczenia nie poznałam i przedmioty, które na pewno miały się przydać ale czas i ludzie o nich zapomnieli. Pokryte pyłem mijanych bezproduktywnie lat, stanowiły jedynie doskonały dom dla pająków wijących swoje sieci w mroku i ciszy składziku. 
A zapachy zapomniane w dzisiejszym świecie ?
Jak wytłumaczyć zapach świeżo wydojonego mleka. Woń sierści zwierzęcej, ciepłą, kojącą i słodkawy posmak życiodajnego płynu.
Jeszcze mogę wypełnić dom aromatem zaczynu na chleb, ale nie stworzę zapachu rozgrzanego pieca opalanego drewnem, pomieszanego z wonią pierwszych bochenków wyciąganych z jego głębi.
Tylko w mojej pamięci żyje jeszcze mydlany zapach domu, i zapach krochmalu gotowanego w wielkich baliach z dodatkiem błękitu, kiedy nadchodził czas prania.
Nawet tak szkodliwy (dzisiaj to wiem) zapach azotoksu, którym spryskiwano psy aby wytępić bytujące w ich sierści pchły. Nawet on jawi mi się nostalgicznie i do dzisiaj nie czuję w nim zagrożenia.
Jest ich pełno wokół mnie. Odmienione w miejskiej przestrzeni. Czasami powtórzone dokładnie w drodze po polach i lasach. Czasami przeniesione w zaskakujące miejsca albo odtwarzające stare krajobrazy.
Zapachy. Żyją we mnie, nieraz uśpione. Wystarczy jedna drobina, mały okruszek, który wciśnie się w nozdrza abym znów zawędrowała tam gdzie działo się życie w swej czystej postaci. Bez spalin, smogu, ze słońcem i deszczem, z drzewami i zwierzętami. Działo się w pełni.