poniedziałek, 28 listopada 2016

zakupy

W tamtych czasach gospodarstwa były w dużo większej mierze samowystarczalne. Bo to i krowy (mleko, masło, sery) i kury (jajka, mięso) i świnie ( raz na jakiś czas wędliny samodzielnie wędzone), czasem kaczki i gęsi lub indyki. A dodatkowo, jak to we młynie : mąki, kasze, śruta dla zwierząt. Warzywa z ogródka, ziemniaki z pola.
Jednak mimo to czasami trzeba było jeździć na zakupy.
Najbliżej Życin był Raków.

fragment Rynku w Rakowie
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu

i jego charakterystyczna niska zabudowa
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu
 
Zaledwie trzy kilometry przez las. I tam właśnie wybierała się od czasu do czasu Babcia. Zabierała ze sobą dużą skórzaną, brązową torbę, zasuwaną na suwak i maszerowała o poranku, najczęściej przez las właśnie, na piechotę. Cóż to było te trzy kilometry. Zaledwie przechadzka. Za to wracała najczęściej autobusem, już dobrze koło południa niosąc wypchaną zakupami torbę. Kiedy wybierała się do Rakowa z jajkami na sprzedaż, wtedy w obie strony jeździła autobusem. Jajka od jej kur zawsze miały zbyt w małym sklepiku na rogu Rynku, do którego wchodziło się po schodkach.
Ach, te sklepiki ! Ich urok był dla mnie niezaprzeczalny. Przede wszystkim jednak zapach. Pomieszana woń  pomieszczeń przesyconych dziwnym, nie do określenia, aromatem przeżytych lat i towarów wystawionych na półkach. Wtedy sklepiki trwały niezmienione prze dziesiątki lat. Raz założone mogły być prowadzone przez kolejne pokolenia właścicieli. Niezmienione w swej prostocie, dopasowane do ludzi i czasów.
Tam, w owym sklepiku Babcia wykładała z koszyka jaja a sklepikarz liczył je i wypłacał ustaloną sumę. Oczywiście potem Babcia kupowała różne wiktuały. A dla mnie, jeśli wybrałam się z nią, lody włożone między dwa wafelki. Pyszne z kryształkami lodu w środku, kręcone domowym sposobem. Nie zawsze chodziłam z Babcią na zakupy. Często wybierała się do Rakowa zanim się obudziłam. Wtedy czekałam niecierpliwie na jej powrót.
Najdziwniejsze było to, że pod jej nieobecność dom się zmieniał. Jakby zabrakło w nim istotnego elementu. Cichł bez jej porannej krzątaniny, zamierał razem ze mną jakby zagubiony bez ręki, która kieruje, nadaje sens wszelkim działaniom. Nagle przybywało przestrzeni. Kuchnia z dużej stawała się ogromna i pusta. Kury wałęsały się po podwórku bardziej leniwie i jakby nie znając celu. A ja razem z psami i kotami wyglądałam na drogę szukając oznak ruchu, cienia jej sylwetki w oddali. A kiedy ją dostrzegłam, od przystanku autobusowego trzeba było jeszcze pokonać kawał piaszczystej drogi, ( asfalt wylano po tej stronie wsi dopiero w 2015 roku) biegłam naprzeciw, uwieszając się u jej ręki niepomna, że tym samym przysparzam jej ciężaru. No a potem, po wejściu do kuchni i postawieniu torby na stole, zaczynało się ekscytujące czekanie. Zaczynał się gwar i rozmowy dorosłych.
Babcia zawsze przywoziła ze sobą cukierki. Najczęściej zapakowane w papier zwinięty w zgrabny rożek. I jakoś tak się działo, że zazwyczaj grzebiąc za pozwoleniem dorosłych w torbie ( dziwnie bawiły ich moje poszukiwania) znajdowałam je dopiero na dnie torby, kiedy już wszystkie produkty zostały wypakowane. O nie, nie dostawaliśmy całego rożka. Radość była wielka kiedy każde z nas, brat i ja dostawaliśmy po dwa cukierki. Miały starczyć na długo i były dawkowane, tym większą sprawiając radość im rzadziej je dostawaliśmy. Zwyczaj trzymania pozostałych cukierków w torbie, Babcia zachowała do późnych lat. Być może sama była ich wielbicielką bo widywałam kiedy w wolnych chwilach ssała je cierpliwie aż do końca, nigdy łapczywie gryząc.
Z czasem zakupy stały się łatwiejsze, kiedy w domu przybył samochód. Wtedy to były wyprawy z Ciocią i Wujkiem za kierownicą i oczywiście z nami, bratem i ze mną. Wszak nie mogliśmy przepuścić okazji przejażdżki. Jednak i wówczas zakupy nie tyle kończyły się co zaczynały słodyczami dla nas, nabywanymi w sklepiku na rogu Rynku. Pamiętam kiedy raz Wujek przekonał mnie do  napicia się napoju z butelki zamykanej ceramicznym korkiem ze sprężyną, twierdząc, że to oranżada. Plułam dobre kilka minut kiedy po pierwszym łyku poczułam gorycz piwa. A on śmiał się razem z Ciocią i bratem z mojej pomyłki. Wyjazdy z nimi zawsze oznaczały coś radosnego. Nie gniewałam się, śmiałam się razem z nimi.
Dzisiaj również uśmiecham się wędrując uliczkami pamięci i wspominając lata, które tak szybko minęły.

piątek, 12 sierpnia 2016

Pranie

Nasza była dużo większa. Spokojnie mieściliśmy się w niej z bratem.
 z internetu wiano.eu

Czy już potrafię ? Czy jestem gotowa ? Opowiedzieć o coraz częściej pojawiających się rozmowach o zmianie, przeprowadzce. O zasiadaniu przy stole w kuchni i rozważaniach gdzie i co kupić. Nowy młyn, dom, gospodarstwo. Razem czy osobno. O narastającym we mnie niepokoju. Że jak to ? Nie na zawsze ? Nic nie jest pewne ? Bez rzeki, pól i łąk, bez lasów piaszczystych i grzybnych. Że skarpa piaskowa do skakania i rzeźbienia w piasku nie jest moja. A źródełko koło pola tytoniu, a poziomki na skarpie powyżej ? Co stanie się z nimi ?
Uciekałam od tych pytań. Zamykałam na nie uszy i serce, a przecież byłam już nastolatką nie cielęciem lat kilku.
Jedynie satysfakcja rozgościła się we mnie, rozkokosiła i puchła z dumy, że przecież mówiłam wszystkim. Koleżankom w Sandomierzu, każdemu kto zapytał, że nie ma piękniejszego miejsca. I oto teraz znalazłam potwierdzenie swoich odczuć w tym nakazie "rabunku" ( tego co w odwiecznym akcie zasiedlenia przypisałam sobie na własność), który czynił wszystko wspólnym, nie moim. Bo wybiera się to co najpiękniejsze a przecież wybrano Czarną i Życiny.
Nie.
Jeszcze nie nadszedł czas na akt ostatni.

Czas płynie a ja na przekór podążam pod prąd. W poszukiwaniu, w tęsknocie...
Kiedyś była tylko balia. Ogromna, metalowa z odpływem w dnie zatykanym korkiem. Pod który podstawiało się wiadra na wylewające się mydliny.
Kobiety grzały w saganach wodę na kuchni od rana. Wszystkie inne prace spadały na plan dalszy. Robiono w obejściu tylko to co było konieczne, bo pranie to nie byle co i wymagało całej uwagi. To była logistyka i zaangażowanie wszystkich domowników. Mężczyźni wnosili i ustawiali balię (na środku kuchni na trzech rozstawionych stołkach), wynosili wiadra pełne mydlin, pomagali wyżymać szczególnie duże partie pościeli. Bo nie łatwo było wycisnąć wielką poszwę przed zanurzeniem jej w wodzie do płukania. Dwie osoby skręcały ją z dwóch końców aż tworzył się gruby zwój wyciśnięty do imentu.
W kuchni wrzało. Ruch i skupienie. Mało słów, wiele do zrobienia. Nie trzeba było poganiać nikogo. W odwiecznym rytuale każdy znał swoje miejsce i zadanie. Kuchnia od rana napełniała się parą uchodzącą znad paleniska, z gotującej się wody.
Po wstaniu niewiele miałam do roboty. Mogłam wyjść z domu i zająć się sobą lub pozostać i plątać się pod nogami dorosłych oganiających się cierpliwie
- Czekaj no robońku, czekaj - aż dziw, że nie wyganiano mnie z krzykiem. Może po prostu dzieci w ten czas zamieszania były mało dostrzegalnym elementem. Ot tyle tylko, żeby nie kręciły się za blisko wrzącej wody wlewanej do bali, bo mogą się poparzyć. A może liczono, że mają się same pilnować.
Przy brzegu balii Babcia ustawiała tarę. Metalową a wcześniej drewnianą. Taka sama tara długo gościła w domu w Sandomierzu. Chowana na co dzień pod wanną, była jedyną pomocą przy praniu, zanim rodzice kupili pierwszą pralkę.
Pamiętam pochylone plecy kobiet i rytmiczne ruchy rąk przesuwających się wraz z materiałem w górę i w dół tary. Aż po zanurzenie w mydlinach. Rękawy podwinięte po łokcie, na sukience fartuch, który bardzo szybko zamakał w zetknięciu z brzegiem tary. Spocone twarze i raz po raz gest ręki ocierającej pot z czoła lub odgarniającej kosmyk włosów. Milczenie i skupienie na twarzy. Ale przecież i przeciąganie się dla wyprostowania pleców i przerwy dla dolania ciepłej wody. Potem wylewanie brudnej wody i nalewanie nowej.
Po ostatnim płukaniu następowało krochmalenie w wodzie z mąką ziemniaczaną dla sztywności, dla dłuższego zachowania świeżości. Żeby wyciągnięta poszwa z szafy nie tylko pachniała ale i po uprasowaniu, była sztywna jak z drewna. Zresztą, mimo nostalgii jaka we mnie pozostała, nie przepadałam za tą sztywnością. Zanim ogrzałam pościel swoim ciepłem, długo czułam jej wyprasowane kanty.
Na tym etapie prania dodawało się ultramaryny, żeby pogłębić biel aż po niebieskawość bijącą świeżością po oczach. Zanim farbka rozpłynęła się w krochmalu tworzyła błękitne smugi ciągnące się długimi pasmami. Aż w końcu energiczne ruchy Babci drewnianą łyżką,  rozbijały błękit i pozostawał tylko niebieskawy odcień bieli.
Kiedy pościel została już wykrochmalona, Babcia przynosiła wyżymaczkę ze spiżarni i montowała ją, pewnie jakoś przykręcając do brzegu balii. Taką drewnianą z korbką, przez którą przepuszczało się pościel dla dobrego jej odciśnięci z wody. To była ciężka praca. Oczywiście napraszałam się, żeby spróbować pokręcić korbą, zafascynowana procesem przechodzenia pościeli przez wałki wyżymaczki. Że taka zwinięta, nieuporządkowana wchodzi do środka a wychodzi dwuwymiarowa, spłaszczona jak liść papieru. Nadymałam się cała próbując kręcić korbą aż w końcu poddawałam się i oddawałam ją w bardziej odpowiednie ręce.
Musieli mnie kochać skoro w wirze pracy znajdowali miejsce dla moich prób, które przecież  zakłócały rytm działań. Ale to był świat bez pośpiechu, nie mierzony minutami ani godzinami. Liczony na dnie i na zadania. A pranie kończyło się niezależnie od upływu czasu, kiedy wszystko zostało uprane. Więc mała przerwa na pokazanie dzieciom jak działa wyżymaczka to tylko niewielkie odstępstwo od działań. To tylko chwila na śmiech dorosłych i moją radość, że spróbowałam, poznałam, doświadczyłam tego co oni. A wtedy już dawałam im spokojnie pracować dalej, jedynie przyglądając się z dystansu.
Wypraną pościel rozwieszano w ogrodzie. Ale i rozkładano na trawie kiedy zabrakło miejsca na sznurkach. Świeże płachty pościeli świeciły bielą a ja patrzyłam na nie przymrużając oczy i wyobrażałam sobie wielkie ptaki rozłożone na łące.
Oczywiście potem nastała epoka Frani i pranie nie było już tak trudne i fascynujące - dla mnie. Pozostało tylko jeszcze moje zagapianie się w wirujące mydliny w pralce, pomruk jej silnika i bijące od niej ciepło.
Pamiętam jeszcze, stojące w sieni drewniane kijanki do prania w rzece. Karbowane jak tara, na końcu zwężające się w uchwyt dla dłoni. Pewnie, że próbowałam na nich swoich sił. Pewnie, że zaciągałam nad przybrzeżny kamień, na którym odbywaliśmy cowieczorne ablucje i tłukłam z zapamiętaniem swoje koszulki. Ale z jakim skutkiem ? Prawdziwe ich dzieje były dla mnie historią. To już były obrazki jedynie wyobrażane, opowiadane mi przez Mamę. Nie widziałam jak pochylona Babcia miarowo uderza kijanką w brudne koszule rozłożone na dużym kamieniu nad rzeką. Nie pamiętam klęczących sylwetek piorących kobiet, nie pamiętam ich przemarzniętych dłoni od zimnej rzecznej wody. Pamiętam balię.

piątek, 1 lipca 2016

mycie

Zdałam sobie sprawę, że podświadomie unikam pisania, odkąd poczułam zbliżający się koniec opowieści. Oczywiście są jeszcze historie nieopowiedziane, zabawne czy nostalgiczne. Jednak przeważa we mnie przeczucie końca.
Czym więc są dla mnie Życiny z tamtych lat skoro nie mogę się z nimi rozstać ? Czy tylko czasem szczęśliwego dzieciństwa wspominanego w okresie zawirowań emocjonalnych? Ratunkiem przed trudną rzeczywistością ? Myślę, że już dawno przekroczyłam próg zwykłego spisywania wspomnień dla moich przyszłych pokoleń.
Wiele lat upłynęło zanim odważyłam się powrócić do Życin i naocznie uświadomić sobie zmiany i upływający czas. Bałam się konfrontacji ze strachu, że to co było kiedyś, zniknie zatarte współczesnym obrazem. Dzisiaj mam w głowie obraz podwójny. Gdzieś w głębokich pokładach pamięci leży niezmieniony obraz świata, który przeminął, mimo zmian jakie znalazłam po powrocie do wsi.  Dzięki tym głębokim obrazom przeszłości mogłam podążać ścieżkami dzieciństwa jakby rzeczy działy się dzisiaj. Jeszcze leżą gdzieś we mnie zdarzenia nieopowiedziane, obrazy chcące wydostać się na zewnątrz. Jeszcze chwilę potrwa zanim postawię kropkę nad "i".

szkic wykonany przez mojego brata

Nie pamiętam zimnych letnich dni. Może dlatego, że dzieci nie przejmują się pogodą. Zakładają zmuszeni przez dorosłych, sweter i biegną dalej zaaferowani własnymi sprawami.
Pamiętam natomiast jak włoski na skórze stawały mi dęba podczas cowieczornych ablucji przed snem. Mama wyznawała zasadę, że lato bez względu na wskazania termometru na dworze to pora kiedy jest ciepło.
Wieczorem, kiedy rzekę pokrywał cień rzucany przez olchy obrastające brzegi, kiedy słońce skryło się już za lasem po drugiej stronie a my dobrowolnie zakładaliśmy sweterki na krótkie bluzeczki, kiedy już sprzątnięto stół po naszej kolacji( kolacja dla Dziadka i Wujka nieraz była dopiero nocą), przychodził czas na mycie.
Zaopatrzona w ręczniki i świeże ubrania, zabierała nas Mama nad brzeg rzeki za turbiną stryja. Był taki duży płaski głaz, który służył nam za łazienkę. Zrzuciwszy ubranie, stawałam na tym kamieniu przygotowana do mycia. Najgorszy był pierwszy kontakt lodowatej wody ze skórą. Później było już trochę lepiej. Mama namydlała mnie całą a potem spłukiwała tą lodowatą wodą z rzeki. Nic sobie nie robiła ze szczękających zębów. Nie martwiła się, że cała pokryta gęsią skórką trzęsę się w sposób nieopanowany  i powtarzam w kółko - zi-zi-zimno -
Skupiona na działaniu, przyjmowała chwilowy mój dyskomfort jako konieczność i odpowiadała niezmiennie - nic ci nie będzie - Zresztą te mocne, wieczorne akcenty nigdy nie stały się przyczyną mojej choroby.
Trzeba pamiętać, że Czarna to rzeka wypływająca z Gór Świętokrzyskich i mająca charakter rzeki niemal górskiej. Jej wody nigdy nie przekraczały temperatury kilkunastu stopni.
Najmilsze było wycieranie po kąpieli. Duży ręcznik, szorował moje ciało pobudzając krążenie aż skóra nabierała różowego koloru. Mama nigdy nie należała do delikatnych w swych działaniach. Jej szybkie, mocne ruchy rozgrzewały mnie i dawały uczucie szorstkiej czułości. Najpiękniejsze było potem wskakiwanie w świeże ubranka przygotowane na osobnej kupce, na kamieniu obok. Potem wyszorowana, stąpając ostrożnie aby nie zapiaszczyć umytych stóp, wędrowałam do domu, żeby spędzić jeszcze chwilę w kuchni zanim dorośli każą iść spać. Kiedy Mamy nie było, jej obowiązki przejmowało wujostwo. To było cudowne, bo po kąpieli Wujek niósł mnie do domu na rękach, żebym nie ubrudziła świeżo umytych nóg. Było w tym geście tyle miłości i czułości, że wtulona w jego ramiona, zagadywałam go po drodze aby wydłużyć czas powrotu. Zabiegany na co dzień, zazwyczaj znajdował czas dla nas.
Oboje z bratem doskonale pamiętamy ten codzienny rytuał wieczornego mycia, ale każde na swój sposób.
Mnie utkwiły w pamięci przede wszystkim chwile, kiedy to Mama myła nas całych od stóp do głów. Brat zaś zapamiętał codzienne nasze własne zabiegi higieniczne, kiedy Babcia goniła nas nad rzekę, żebyśmy umyli sobie nogi. Jego wspomnienie to jak stop-klatka, jeden kadr z filmu.
"Mydło było w dużych szarych kostkach. Właściwie niczym nie różniło się od tego, którego używam i dzisiaj. Nie pamiętam tylko, czy nad rzekę zabierałem je w mydelniczce, czy może owinięte w ręcznik-ściereczkę?
Za to z wieczornym myciem za młynem nierozerwanie wiążą się podwinięte ponad kalana nogawki spodni i - szczególnie mocno - ziarenka piasku przyklejone do mydła. ...Przyklejały się bardzo licznie, gdy odkładałem kostkę na kamienie, dokonując ekwilibrystyki zmiany nóg: tą umytą trzymałem w powietrzu próbując zająć się drugą. (Jak można sobie to wyobrazić, mycie nie było perfekcyjne, bo prawie zawsze musiałem się podpierać oklejając przy tym stopy)... Nigdy później już nie myłem się takim piaskowym mydłem..."
Po latach Dziadek z Wujkiem dobudowali dalszą część domu z łazienką. Jednak oprócz tego, że podnosiła statut domu i zaspokajała dążenia rodziny do nowoczesności, nie za bardzo, nam dzieciom, służyła do codziennych rytuałów mycia. Oczywiście już nie biegaliśmy do wychodka koło stodoły, ale wieczorne mycie nadal odbywało się na kamieniu nad rzeką.

piątek, 13 maja 2016

Z perspektywy trawy



zdj. z internetu www.globtroter.pl



Jestem pewna, że każdy z nas, w którymś momencie swojego życia leżał w trawie. Zanurzony, otoczony, ogarnięty zielonością.
Ja leżałam na łące, za rzeką w Życinach. W słoneczne dni, szczególnie przed południem, kiedy słońce nie paliło a grzało, kiedy już cała owadzia brać była na nogach i wszędzie wokół huczało, wrzało, wirowało od jej krzątaniny, stawałam na środku łąki. Tej na której palikowało się krowy, kiedy nie było czasu do ich pasania. Na niej była najbujniejsza trawa. Źródło dobra dla ludzi i zwierząt. Rozglądałam się wokół jakbym czegoś szukała, tak naprawdę nie szukając niczego. Zwrócona w stronę hanieckich lasów, mając przed sobą pola a za plecami rzekę i domostwo w pewnym oddaleniu, ( na tyle blisko aby czuć się bezpiecznie i na tyle daleko aby jego widok nie burzył dziewiczości łąk i pól) zatrzymana w biegu, zamierałam. Słońce łaskotało delikatnie skórę gołych ramion i nóg,  ogrzewało twarz a nade wszystko rozgrzewało powietrze wokół. Im niżej się schylałam tym mocniej czułam delikatną mgiełkę, falującą jak fatamorgana, unoszącą się ponad trawami. Coś ciągnęło mnie ku ziemi, coś nieodparcie nakłaniało do położenia się na ciepłym kocu źdźbeł trawy. Wyciągałam się jak długa. Rozkładałam ramiona i nogi jak do robienia bałwanka na śniegu i dopiero wtedy zaznawałam dziwnego spokoju. Jakbym nagle została wtopiona w gorącą parującą ziemię, tworząc tylko mały wzgórek jeszcze jednego życia. Życia należącego do całości, której nie umiałam nazwać ani ogarnąć, ale intuicyjnie wyczuwałam i pragnęłam jak Boga, kiedy w kościele usilnie próbowałam zmaterializować Go  pod jakąkolwiek znaną mi postacią. Nie mając pojęcia o boskości ani transcendencji,  z mojej piersi wyrywało się głębokie – aaach – wypuszczanego powietrza. Lekki półuśmiech mimowolnie wypełzał na usta a potem rozpływał się w spokoju i równowadze chwili. Wzrok błądził po niewielkich obłokach wędrujących przez błękit nieba. Przesuwające się chmury były jak teatr, tworząc dla mnie fantastyczne kształty i formy. Czy je nazywałam ? Nie wiem. Pamiętam jedynie własne w nie zapatrzenie. Nie potrzebowałam ludzi, nie pragnęłam ramion matki, nie rozglądałam się za towarzystwem rówieśników. Bo byłoby to tylko zakłóceniem harmonii.
Potem powoli zaczynałam rejestrować dochodzące zewsząd odgłosy. Szelesty , buczenia, cykania. Świat wokół mojej głowy żył w swojej mikroskali zapraszając do poznania tajemnic.
Ciekawość rosła i skłaniała mnie do odwrócenia się na brzuch. Nagle perspektywa się zmieniała. Przywrócona ziemi powracałam ze świata wielkości i nieogarnięcia do skali mikro, zaczynając podróż w drugą stronę. Niemniej fascynująca ale o wiele bliższa, powodowała, że z rozmiarów nic nie znaczącego pyłka zamieniałam się w Goliata. Zaczynałam odczuwać ciężar rozmiaru moich rąk i nóg. Własne palce delikatnie rozgarniające źdźbła trawy wyglądały jak kolosalne drągi brutalnie burzące porządek nie swojego świata. Pamiętam rozmiar swoich oczu, które nagle nabierały wielkości okien wobec mikrości oczu mrówki czy przemykającego żuka. I ta fascynacja i zachwyt, że oto jest mi dane oglądać jak mrówki zaaferowane ciągną zdobyczne igły z pobliskich sosen aby dołożyć jeszcze jedną cegiełkę do wspólnie budowanego mrowiska. Że widzę, jak pasikonik leniwie wędruje wzdłuż łodygi koniczyny aby wyprostować skrzydła i dać susa na wyniosłą łodygę gorysza. Jak pająk zaczaja się w kryjówce kokona u dołu pajęczyny czekając  na pierwsze drgnienie sieci zwiastujące kolejną ofiarę. Dziwne to było uczucie. Tak samo niezwykłe co niepokojące. Tym razem zamierałam z trwogi aby zminimalizować ewentualne straty w nie swoim świecie jak i z chęci, mimo wszystko, wtopienia się w ten świat. Chociaż w zasięgu ręki, był dla mnie bodaj równie niedostępny jak uniwersum.
Podwójna podróż. Jedna minimalizująca mnie do bytu niemal niedostrzegalnego w obliczu ogromu przestrzeni nade mną, powodująca, że nikłam wobec odległości dzielącej mnie od nieba. Druga sprawiająca, że rozrastałam się do rozmiarów góry wobec mikrości życia toczącego się w gęstwinie traw. Gdzie każda drobina piasku była głazem a liście i łodygi roślin tworzyły nieprzebyty gąszcz pełen tajemnic i zasadzek.


Kiedy dzisiaj ktoś poprosi mnie abym przeniosła się do najszczęśliwszego momentu mojego życia, pełnego spokoju i harmonii,  nieodmiennie pod powiekami pojawia mi się obraz życińskich łąk.



wtorek, 19 kwietnia 2016

kuracja na reumatyzm



Wakacyjny luz

Czy wiecie co mówią o pokrzywach ? Że leczą reumatyzm. Ja nie mam reumatyzmu.
To było oczywiście lato. Słonecznie i ciepło choć nie skwarnie. W tamtych rejonach, temperatury dochodzące do dwudziestu kilku stopni były normą. Jako, że tereny te podlegały wpływom klimatu kontynentalnego, powietrze było suche, wiejące od wschodu i temperatury nie męczyły tak bardzo jak te we Wrocławiu.
Taak, było ciepło. Za całe ubranie służyła mi spódniczka i naprędce wybrana koszulka z krótkim rękawkiem. Zarówno ja jak i brat przyjeżdżaliśmy na wieś obładowani walizkami z zawartością ubrań na całe lato a i tak zazwyczaj biegaliśmy w jednym zestawie wciąż od nowa pranym przez Babcię lub Ciocię. Na stopach nosiłam sandałki z dwoma poprzecznie biegnącymi paskami zapinanymi na szlufki, mimo, że zazwyczaj biegałam boso, które dopełniały stroju.
Było popołudnie. Pamiętam z lekka wydłużone cienie drzew i krzewów. Paśliśmy krowę we trójkę. Ja, brat i Lidka. Pasało się głównie po południu kiedy temperatury spadały i krowom było lżej. Wtedy też chętniej jadły trawę i nie musiały skupiać się na oganianiu przed bąkami. Pod wieczór doskwierały co najwyżej nam komary ale z tymi radziliśmy sobie pozostając w ciągłym ruchu. Bo co robić w czasie pasienia? Zawsze znalazła się jakaś zabawa. A zabawą mogło być wszystko.
Tym razem pogoniliśmy krowę na tereny nad rzeką koło strumienia, gdzie trawa była gęsta, blisko wody a wokół porastające młode olchy dawały cień i schronienie.
To była taka mała górka, niedaleko domu, niemal tylko wybrzuszenie terenu z niewielkim poletkiem trawy. Schodząc w dół, dochodziło się do zbiegu rzeki i strumienia. Zaś idąc odwrotnie do biegu strumienia można było wrócić w stronę wsi. Po obu stronach strugi zalegała ziemia żyzna, czarna i gęsta. Utworzona z gnijących olchowych liści porastających obie jej strony, stanowiła żerowisko kur szukających dżdżownic. Zresztą i my, właśnie tam zdobywaliśmy dżdżownice przed pójściem na wędkowanie. Tyle, że kurom było łatwiej ich szukać pomiędzy pokrzywami gęsto porastającymi teren pod olchami. Rosły sobie przez nikogo nie tępione, niemal wzdłuż całego strumienia.Wtedy uznawane były jedynie za uprzykrzone chwasty lub ewentualnie pokarm dla świń. Czasami ktoś wykorzystywał je jako bicze do walki z bolącymi stawami zgodnie z wiarą, że wygonią reumatyzm. Ale nikt nawet nie pomyślał, że mogłyby być źródłem pokarmu dla ludzi. Że można jeść je w formie sałatki ? Przenigdy.
W tych czasach krowa była tylko jedna w obejściu. Duża, czarno biała, rozpieszczona karmicielka rodziny.
Zdarzało się, że dostała od Babci sztachetą po zadzie kiedy wlazła w szkodę albo uciekła wabiona potrzebą ruchu i zaznania przestrzeni. Częściej jednak słyszałam od Babci słowa szorstkiej troski skierowane do bydlątka kiedy przychodziła wieczorem na udój. Było między nimi porozumienie i szacunek. Miałam wrażenie, że nawet kiedy obrywała od Babci baty, nie winiła jej i rozumiała, że jej się należą.
Lubiłam pasać krowę. Lubiłam to wielkie powolne zwierzę skubiące spokojnie trawę i sapiące z cicha. Lubiłam przykładać nisko głowę do darni na jej drodze i czekać kiedy przybliży do mnie swój pysk, żeby poczuć jej słodkawy zapach. Nawet krowie placki nie były obrzydliwe. Po prostu należało pamiętać aby je omijać a jak się w nie weszło to przecież rzeka była niedaleko i wystarczyło opłukać nogę. Oczywiście nie obywało się w tych momentach od głośnego - bleee - i śmiechu współtowarzyszy. A kiedy człowiek zaaferowany zajmował się zawodami wymyślonymi naprędce, aby urozmaicić czas pasania, to o nieuwagę było łatwo.
Do zabawy służył nam wycięty kij olchowy. W miarę prosty i gruby mniej więcej jak nasze kciuki.
Rzecz polegała na tym aby jak najdłużej utrzymać kij w pionie na wyciągniętym palcu wskazującym. Balansowaliśmy i palcem i całym ciałem wykonując drobne kroczki na nierównym terenie, przypominając małych tancerzy w swych ruchach. Te właśnie niezamierzone pląsy wzbudzały w nas radość i rozbawienie.
Przekrzykiwaliśmy się, dogadywali sobie i wołali - skuś babo dziada - cokolwiek to  miało znaczyć
Krowa w tym czasie zadowolona, że ma towarzystwo, pasła się spokojnie ciągnąc za sobą długi łańcuch obwiązany  z jednej strony wokół jej rogów a z drugiej puszczony wolno. Na końcu miał metalowy szpikulec do palikowania. Wbijało się go w ziemię ograniczając pole zasięgu języka krowy ale i uniemożliwiając jej samodzielne wędrówki. Kiedy była pasana, łańcuch ciągnął się za nią, trochę spowalniając jej chód i dając znać o jej obecności odgłosem szurania po trawie.
Byliśmy akurat w środku bojów o laur króla sprawności w utrzymywaniu kija na palcu, kiedy nagle... krowa ryknęła znienacka i nie oglądając się na nic, skoczyła w dół górki i pobiegła wzdłuż strumienia. Ja miałam najszybszy refleks a może czułam się bardziej odpowiedzialna od innych bo jako pierwsza rzuciłam się za nią chcąc złapać. Zdążyłam jedynie chwycić koniec łańcucha i poczułam szarpnięcie kiedy krowa nie dała się spowolnić i pociągnęła mnie za sobą. Oczywiście żadne - stój, stój ! - wykrzykiwane przeze mnie nie dawały rezultatu. Gnała przed siebie jakby ją diabli gonili. A przede mną chaszcze pokrzyw, w które wbiegła nie oglądając się na nic.
Nie puściłam. Moja determinacja była większa od bólu łydek i ramion chłostanych pokrzywami. Modliłam się tylko aby zatrzymała się zanim dobiegniemy do drogi przecinającej wieś w poprzek. Bo co jeśli będzie jechało auto?
Ale ona nie wiedzieć czemu, kiedy już pokrzywy zaczynały rzednąć, złośliwie zawróciła w stronę rzeki.
Zapierałam się, z zaciśniętymi zębami, wpierałam piętami w grunt ale gdzież porównywać moje wysiłki do siły krowy?
Zwolniła trochę kiedy teren koło domu, do którego zdążyłyśmy dobiec, lekko się podniósł. Już miałam nadzieję, że tu skończy swój bieg, kiedy znowu nabrała rozpędu kierując się do rzeki. Czułam wyraźnie gdzie zaczynają się moje ramiona zmęczone wysiłkiem, a nogami przebierałam tak szybko, że niemal wzlatywałam. Moja rozpacz rosła a siły malały.
- Jak dam radę ją zatrzymać?
- A jeśli wskoczy do rzeki? Przecież mogę utonąć jak mnie pociągnie za sobą?
Nie przyszło mi do głowy , że po prostu mogę puścić łańcuch.
Przełykałam łzy, które nie wydostały się na zewnątrz bo nie da się płakać i zapierać nogami, niemal frunąc za oszalałą krową, uczepiona jej łańcucha.
Właśnie mignął mi ganek przed oczami kiedy biegliśmy przez plac przed domem, kiedy z domu wyskoczył Wujek i dopadł łańcuch ze mną na końcu i krzyknął
- Puść !!!
Nie było chętniejszego dziecka do wykonania tego rozkazu. Puściłam, nadal mając wyciągnięte ręce przed siebie.
Tymczasem Wujek zastopował krowę tuż przed taflą rzeki  i spienioną, jeszcze z obłędem w oku odprowadził do obory.
To brat z Lidką pobiegli do domu zawiadomić o ucieczce krowy, jak tylko znikłam im z pola widzenia w chaszczach pokrzyw.
To co mnie wydawało się wiecznością, było zaledwie chwilą, która wystarczyła im do dotarcia do domu i zawiadomienia dorosłych o kłopocie, kiedy ponownie znalazłam się, przed budynkiem, udając pogromcę krowy.
Co się okazało? Oczywiście wszystkiemu winien był prawdopodobnie jakiś opóźniony giez, który wybrał sobie taką nieprzyzwoitą, popołudniową porę na żer, zamiast polować w największy skwar w południe.
A ja? Po gonitwie przez pokrzywy już nie musiałam obawiać się, że dopadnie mnie reumatyzm.
Jeszcze kilka dni bąble na mojej skórze dawały znać o sobie zmuszając do ciągłego czochrania się po rękach i nogach, mimo piekącego bólu.
Choć przerażona w chwili zdarzenia, byłam dumna kiedy Wujek chwalił mnie za odwagę. I nic sobie nie robiłam ze śmiechu rodziny, kiedy opowiadałam jak to krowa przeciągnęła mnie przez pokrzywy. Bo w głębi duszy czułam ich podziw i życzliwość i kiedy strach minął, śmiałam się razem z nimi.

niedziela, 13 marca 2016

Niepamięć

Czasami życie zaskakuje. Podsuwa nam obrazy, które wydawać się mogło, nie istniały w naszej głowie.
Kiedy odchodzą od nas ludzie, nie rozpływają się w niebycie. Znikają tylko z horyzontu naszych zdarzeń. Unoszą ze sobą cząstkę nas, zapisaną w zwojach pamięci, jak sen niewyraźny. A jednak odchodzą z przeświadczeniem realności minionych zdarzeń. Chociaż dawno minęły wspólne dni, gdzieś w zakamarkach ich myśli, tkwią okruchy chwil. Wspólnych chwil. Zabawy, śmiechy, obraz twarzy zatrzymany w kadrze czasu. Wywołują uczucia szczególne, przypisane danym momentom. I chociaż w nas zagubił się ów incydent, został zepchnięty w niedostępną głębię lub zgoła wcale nie zaistniał, gdzieś jest. Pozostał jak odcisk na karcie minionych dni.
A potem jeden telefon, jedna rozmowa i wracają do Ciebie chwile niezwykłe. I nagle czujesz się jakbyś w trakcie sprzątania pokoju odnalazł dawno zagubiony drobiazg. Sięgasz po niego. Przyglądasz się w zdziwieniu. Pytasz siebie - co to jest ?
Badasz palcami, przesuwając po powierzchni zdarzeń w poszukiwaniu znajomego wzoru. I powoli powracają migawki, które sklejasz w obraz dawno nie widziany.

Rozmawiałam z Lidką.
- A pamiętasz jak kiedyś przyjechała do Ciebie do Życin, koleżanka z Sandomierza ? Tylko  nie pamiętam jej imienia - zapytała.
- No tak, pamiętam, Aśka - jeszcze dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie tamtych dni.
- A pamiętasz jak pływałyśmy na materacu po rzece, we trzy ?
No i masz ! Tego już nie pamiętam. Rozkładam  w myślach bezradnie ręce próbując przywołać wspomnienia. Ale słucham chciwie bo już nie raz przekonałam się, że Lidka podsuwała mi zapomniane obrazy wspólnych zabaw czy przygód.
- Nie pamiętam - ni to stwierdzam ni pytam
- No tak ! Na materacu - podkreśla z mocą Lidka
- Naprawdę ? - pytam powściągliwie, czując zupełną pustkę w głowie  i czekam na ciąg dalszy.
- No wiesz, płynęłyśmy tym materacem we trzy po rzece, cały czas gadając i nie patrząc gdzie nas niesie. Pamiętasz ?
- Nniee - niepewność w moim głosie mówi sama za siebie. Choć potrafię sobie wyobrazić taką scenę i wydaje mi się całkiem prawdopodobna. Zabawy na rzece to był stały element tamtych dni.
- Aż w końcu zniosło nas w tą głęboką część rzeki przy stawidłach - ciągnie - Wiesz, tam gdzie woda była naprawdę głęboka i gdzie chłopcy(ze wsi) lubili przychodzić w wolnych chwilach, żeby poskakać z brzegu. A tam było naprawdę niebezpiecznie. I wtedy, zupełnie nie wiem jak, ale spadłaś do wody z materaca i zaczęłaś się topić. A ja w przerażeniu zaczęłam krzyczeć - Malina! Malina! Na szczęście na brzegu od strony pola, stał mój brat Janusz i usłyszał moje wrzaski.
- Czekaj czekaj - przerywam - coś mi się kojarzy.
- Skoczył do wody na główkę,( i tu mimo luk w pamięci zaczyna wyłaniać mi się z głowy postać skaczącego Janusza; do tej pory nie umiałam do niczego przypisać tego zdarzenia) podpłynął do nas i wyciągnął Cię na brzeg.
Faktycznie. Wywołany słowami Lidki obraz, powrócił przed moje oczy.
Pamiętam !
Ja na rękach Janusza. Wynosi mnie na brzeg tuż przy kładce od strony domu. Stawia mnie na nogi. Odkasłuję wodę, którą zdążyłam się opić.
Ale tego jak prosiłam wszystkich obecnych, o czym opowiada ze śmiechem Lidka - Tylko błagam nie mówcie nic Cioci ani Babci, bo już nigdy nie puszczą mnie na rzekę - już nie pamiętam.
Choć wydaje mi się to nawet dzisiaj, zupełnie logiczne. Takie wydarzenie traktowałam raczej jako przewinę z mojej strony i nieposłuszeństwo ( możesz się bawić na rzece po tej płytkiej stronie - przestrzegała Babcia) niż powód do troski i współczucia ze strony dorosłych. Tak jak nie chciałam się przyznać kiedyś, że zabłądziłam w Kolance, tak i wtedy nie chciałam aby dorośli dowiedzieli się o mojej przygodzie.
Strona rzeki przed stawidłami spiętrzającymi wodę, ciemna, za sprawą swej głębi, przerażała mnie, budziła trwogę. Czy umiałam już pływać czy tylko bezradnie machać rękami ? Czy sparaliżował mnie strach czy rzeczywiście zawiodły umiejętności ? Czy bałam się tej części rzeki już  przed czy po tej historii ?
Dzisiaj przypomniałam sobie jedynie przerażenie i szamotanie w wodzie. Może dlatego zakopałam to zdarzenie głęboko w  niepamięci ?
Po latach patrzę na tą przygodę ze zdumieniem, jak właśnie na odnaleziony skarb w zagraconym pokoju, w którym zaczęłam sprzątać.
Przechowany w nie mojej pamięci, powrócił do mnie aby dołączyć do licznych obrazów dzieciństwa w Życinach.
Dziękuję  Ci Lidka :)

czwartek, 21 stycznia 2016

Wesele Wujka

Nie pamiętam ile wtedy miałam lat. Pewnie gdybym sięgnęła do archiwum domowych fotografii albo pamięci wcześniejszych pokoleń, dowiedziałabym się szczegółów. Ale czy to jest istotne ? Podążam ścieżką moich wspomnień chaotycznie. Wywoływane z pamięci obrazy formuję w słowa a wspomnienia rozlewają się jak rzeka aż po horyzont. Cieszę się z każdego powracającego obrazu jak z odnalezionego, zapomnianego skarbu.
To było w okresie mojego dzieciństwa. Tyle mi wystarczy.
Ślub najmłodszego brata mojej Mamy.
Nie wszystko odbywało się w naszym domu. Wydaje mi się, że po jednym dniu, wesele przeniosło się do domu Panny Młodej, gdzie zabawa dla młodszego pokolenia trwała bodaj dwa kolejne dni.
A może zatarte czasem wspomnienia zmieszały jak w  tyglu, obrazy obu domów ?
Wielkie emocje chwil poprzestawiały w mojej głowie wspomnienia i zachwiały kolejnością zdarzeń.
Pamiętam ekscytację wśród dorosłych w tamtych dniach.
Wyciągam z pamięci zamieszanie i gwar niezliczonej liczby głosów. Pokój uprzątnięty z mebli, tak aby stworzyć parkiet do tańca. Szeroko i po raz pierwszy, na oścież otwarte dwuskrzydłowe drzwi do pokoju.
Stoły ustawione w kuchni dla biesiadników i pełno ludzi wokół. Twarze, które mówiły
- Ależ ty wyrosłaś- a ja uśmiechałam się i witałam z kolejnymi wujkami i ciociami.
Albo rozmowy między kuzynami
- No co ty, to przecież córka Jadzi, nie poznajesz !?
- Malinko, pamiętasz Wujka z Buska ?
Jeszcze gorzej było z kuzynami, których widziałam po raz pierwszy. Wtedy na pomoc przychodziła Babcia prowadząc mnie do nieznanej osoby i chwaląc się mną tłumaczyła
- A to Robońku jest twoja Ciocia z Potoka co to mieszka niedaleko kościoła.
Przemykałam bardziej między nogami niż twarzami tego tłumu, próbując znaleźć sobie miejsce, zadziwiona odmiennością sytuacji i gwarem w tak cichym zazwyczaj domu.
Teraz zaplątał mi się obraz namiotu na dworze, z rzędem stołów i ław wewnątrz i goście zasiadający  naprzeciw siebie. Ale to już chyba była część wesela u Panny Młodej. Co ja tam robiłam ? Czy pamięć mnie nie zawodzi ?
Pamiętam przerzucania się przyśpiewkami przy tym stole. Tymi w wykonaniu kobiet w stronę mężczyzn i tych męskich skierowanych do kobiet. Pamiętam niezwykłość tej chwili. To zwyczaj zapewne już zapomniany a przecież tak wyjątkowy i staropolski. Szkoda, że uleciała mi z głowy  ich treść pikantna i dosadna.
Rozradowanie, czerwone policzki, co raz wznoszone kieliszki wódki i przepijanie do siebie nawzajem. Wspinanie się na szczyty finezji i tworzenie nowych tekstów na gorąco, w odpowiedzi na słowa strony przeciwnej - to kwintesencja wiejskości polskiej, tamtych czasów. Stare kumy i kumowie rozgrzani chwilą, nie ustawali w pracy bycia ostatnim, w tej bitwie na słowa.Bo to głównie oni byli nośnikiem tej tradycji.
Wokół wybuchały kaskady śmiechu i widać było, że wszyscy bawią się świetnie.
Zapamiętałam jeszcze bramki, (zwyczaj funkcjonujący do dzisiaj) stawiane na drodze do domu weselnego przez sąsiadów, gdzie trzeba było się wykupić skrzynką wódki aby przejechać dalej. Bramki kwieciste, umajone gałązkami, pod którymi przejeżdżał orszak weselny.
Zapewne jako dziecko nie brałam udziału we wszystkich obrzędach weselnych, szczególnie tych, które odbywały się późną porą. Dlatego wyławiam pojedyncze obrazy wydawałoby się, nie połączone w całość.
I znów powrócę do naszego domu, do pierwszego dnia wesela, aby wywołać z pamięci harce na parkiecie w pokoju przy skocznej wiejskiej muzyce granej na żywo. Moje pląsy w rytm oberka i zachwyt nad tańcowaniem Babci, która jakby (mimo trosk i zmęczenia) zrzuciła z siebie ciężar dni i przebierała nogami nie mając sobie równych. A ja próbowałam za nią nadążyć. Tak samo jak próbowałam nadążyć za jej tempem obierania ziemniaków czy ubijania piany. Tak samo jak śmigały jej ręce, tak teraz śmigały jej nogi.
Dom był pełen gości, więc kiedy nadeszła noc, spotkała nas jeszcze jedna atrakcja. W stodole zostały rozścielone koce. W końcu miało się spełnić marzenie spania na sianie.
Zostaliśmy wysłani na spoczynek, dużo wcześniej od dorosłych. Od strony domu dochodziły wciąż odgłosy zabawy a ja mościłam się na posłaniu, za każdym razem głośno szeleszcząc sianem. I to, co do tej pory miało być niezwykłe, stało się rzeczywistością. I o złośliwości losu, wcale niewygodną !
Pod sobą miałam rozłożony koc, przez który źdźbła trawy, do tej pory wydawać się mogło, że miękkie, uparcie kłuły mnie w plecy i pośladki. Wierciłam się zawzięcie próbując wymościć sobie gniazdo jak pies kręcący się w kółko na legowisku. W końcu ułożyłam się i otuliłam kołdrą aby złagodzić szorstkość podłoża. 
Wielka przestrzeń stodoły, żyła zupełnie innymi odgłosami niż swojskie szepty pokoju.Wokół budziły się dźwięki tajemnicze i niepokojące.
- Czy to mysz biegnie w korytarzach siana?
- Czy to jakiś groźny stwór?
- Ach, to na pewno coś złego chce mnie zaatakować! - drżałam z przerażenia czekając na rozwój wypadków i próbując być dzielna. Szelest nabierał mocy i zbliżał się złowieszczo. Aż w  końcu, niemal zagłuszony waleniem mojego serca, zamienił się w radosne skomlenie.
Buda psia miała połączenie ze stodołą a pies wyczuwszy naszą obecność postanowił wykorzystać niezwykłą możliwość spania z nami.
W końcu uspokojona i otoczona zawrotną wonią siana i psiej sierści, zasłuchana w dalekie odgłosy wesela, zapadłam w sen.
Obudziło mnie gdakanie kur i pianie koguta. Było szaro i zimno. Wtuliłam się w resztkę ciepła kołdry. Między deski stodoły wsączało się mdłe światło poranka. Rozglądałam się wokół popatrując na śpiącą gromadę dorosłych, która widocznie dołączyła do nas nocą. Wydłubywałam źdźbła siana z włosów i zastanawiałam się, która to może być godzina, skoro wszyscy jeszcze śpią. W głowie huczało mi z niewyspania a na podwórko pomału wracało życie. Pod okapem stodoły jaskółki wystawiały łepki z gniazd i świergoliły cichutko. Z obory, dochodził łoskot krowich łańcuchów, które wystukiwały poranny rytm pustego żłobu.
Pomału szarość zaczęła przeradzać się w blask dnia a promienie słońca cudownie przefiltrowane między deskami stodoły, ożywiły tysiące pyłków tańczących w ich blasku. I to jest ostatni, niezwykły obraz z tamtych dni, jaki został w moje głowie. Wspomnienie wesela wujka W.

środa, 6 stycznia 2016

Historia pewnego misia



Był jedyną zabawką jaką brałam ze sobą na wieś. Zazwyczaj jechałam z pustymi rękami bo wiedziałam, że czekają mnie atrakcje, którymi wypełnię dzień aż po brzegi. Tylko czasami zabierałam go, kiedy w chwili wyjazdu z różnych powodów towarzyszyła mi niepewność. Wtulałam się w niego i świat stawał się po prostu bezpieczniejszy. Nieważne czy potem leżał spokojnie na łóżku a ja biegałam zaaferowana po okolicy czy towarzyszył mi, wepchnięty pod pachę, w penetrowaniu kolejnych zakątków. Ważna była jego milcząca obecność.
Minęło wiele lat.
Przez pewien czas misio leżał zagrzebany wśród zapomnianych pamiątek dzieciństwa w pudle w piwnicy u rodziców. Przy jakiejś okazji przypomniałam go sobie i awansowałam na pokoje jako jedynego przedstawiciela minionych czasów. Siedział sobie w rogu na oparciu kanapy jak ostatni mieszkaniec zaginionej krainy. Wiernie i z determinacją towarzysząc swojej pani. W końcu po kilku latach trafił do szafy kiedy uznałam, że przestał do mnie pasować. A jednak za każdym razem kiedy otwieram szafę, zerkam na mojego przyjaciela a on mimo, że zdegradowany wciąż patrzy mi z wiernością w oczy.
Kiedy byłam mała, był moją ulubioną zabawką. Trochę z wyboru, trochę z powodu własnego charakteru. Miałam lalki, takie mrugające oczami, super pięknotki z NRD w prześlicznych strojach i z pudełkiem pełnym ubrań  szytych dla nich przez moją Mamę. Robiły wielką furorę wśród koleżanek. Więc kiedy do mnie przychodziły, to one bawiły się lalkami w myśl zasady, że gościom się nie odmawia a mnie zostawał biedny misiu.
I tak zrodziła się zażyłość między nami aż rozkwitła w moją do niego miłość. Na niego zawsze mogłam liczyć. Lalki tylko chwilę były moje, przechodząc szybko w ręce koleżanek. I mimo, że wypchany trocinami, z oczami jak guziki i tylko w spodenkach zamiast w wymyślnym stroju, był dużo bardziej przytulny i swojski niż lalki z lokami, bucikami i rzęsami na kilometr. Sypiał ze mną w łóżku, czy to na wsi czy w domu, rozłożony na środku poduszki a ja wtulona w kąt przyciskałam się do ściany. I mimo długiej nocy budziłam się wciąż z boku, nigdy nie naruszając snu i rewiru mojego misia. Taka to była miłość.
Dzisiaj ogarnęła mnie melancholia i skręciłam w czasy dawno minione.
A tu biało za oknem. Na kuchni bulgocze gar pełen zimowego żurku a ja szukam ciepła we wspomnieniach.