środa, 25 listopada 2015

Tytoń

   Na kieleckiej piaszczystej ziemi niewiele mogło urosnąć. Ziemniaki, żyto, może rzepak, gryka i proso. Dlatego ludzie zaczęli uprawiać tytoń, niewymagający, łatwy w pielęgnacji. Oczywiście potrzebował wody ale rósł i przy jej niedostatku. Widać to było na naszym tytoniowym polu. Od strony stawu zawsze był dorodniejszy.
   Za strumieniem i laskiem był kawałek piaszczystego pola. Tam właśnie sadzono tytoń. To było przedsięwzięcie kobiet. Jego uprawa i zbiory to działka Babci i Cioci. Mężczyźni wkraczali dopiero na etapie jego suszenia. Oczywiście pojawiali się sporadycznie i w innych okresach ale wyjątkowo.
   Kiedy szliśmy do tytoniu z Babcią lub Ciocią, cieszyłam się bo praca była zazwyczaj zabawą. Już Ciocia się o to starała. Pamiętam, że urządzała nam zawody w pieleniu. Między rzędami już wysokich roślin rósł perz. Rzucaliśmy się na kolana i posuwając do przodu po piaszczystym gruncie rwaliśmy go z Bratem na wyścigi. Wygrywał ten kto pierwszy wypielił rządek.
   Perz nie był wyrzucany. Zbierało się go na kupki na rozłożone płachty, koce, potem wiązane w kopertę i niesione na plecach dla krów. Wyłożone do żłoba wzbudzały niezwykłą łapczywość u bydła. Widać był to krowi przysmak.
   Tymczasem samo pielenie zostało mi w głowie jako radość i podekscytowanie. Tak skutkowało mądre działanie Cioci.
   Zbiory to już zupełnie inna sprawa. To była praca i zarobek. I to ciężka praca. Płacono 1 złoty za drut, niezależnie dzieciom czy dorosłym.
   Do zbiorów przychodzili dodatkowi ludzie. Nie sposób byłoby ogarnąć całości tylko rękami rodziny. Siadaliśmy wszyscy na rozłożonych w cieniu lasku kocach a ekipa rwaczy donosiła nam zerwane liście. Czasami ekipy się wymieniały.
   Zrywało się te najniższe liście. Jako że tytoń to wysoka roślina, tylko po te pierwsze najbliżej ziemi trzeba się było mocno schylać. Potem coraz wyżej robiło się łatwiej.
   Ubieraliśmy się w koszule z długimi rękawami bo liście wydzielały gęsty lepki sok, który oklejał nas całych i brunatniał na dłoniach.
   Na kocach rozłożeni ludzie nabijali żmudnie każdy liść na wcześniej pocięte druty. Sztuka polegała na tym aby każdy liść nabić wkłuwając się w centralny nerw tak aby potem liść nie spadł ani się nie rozerwał w czasie transportu i suszenia. To była precyzyjna praca. Jednak palce zawsze miałam pokłute drutem.
   Wiele było rozmów przy pracy. Plotek i pogaduszek. Jednak z biegiem czasu ludzie milkli zajęci pracą i zmęczeni monotonią działań. Początkowa wesołość ustępowała miejsca ciszy i rytmicznym ruchom wykonywanym w skupieniu.
   Nam dzieciom pozwalano pracować krócej ale to krócej nie oznaczało godziny czy dwóch. Raczej pół dnia lub kończenie przed zmierzchem. Dorośli pracowali dopóki można było cokolwiek zobaczyć.
Potem druty ładowano na wóz i zwożono na podwórko gdzie Wujek z Dziadkiem wieszali je w suszarni.