czwartek, 20 sierpnia 2015

Odpust




z internetu turystyka.wp.pl 
odpustowe obwarzanki



   Nie pamiętam żeby choć raz wtedy padało. Pamiętam słońce. Gorące. Sierpniowe. I kurz drogi, kiedy jechaliśmy z Życin do Potoka. Owiewał nas całych, kiedy na początku jechaliśmy wozem konnym. Na wierzchu fury, rozłożone w poprzek deseczki, służyły jako ławki. Na nich, ubrana odświętnie, zasiadała cała rodzina i wyruszaliśmy w drogę.
   Kiedy jeździliśmy już samochodem, przez otwarte na oścież okna, ów wszędobylski kurz piaszczystych kieleckich dróg, wdzierał się i wypełniał przestrzeń i płuca. Był tak samo oczywisty jak słońce i skwar.
   Zaczynało się od przygotowań. Dziadek wyciągał swoje oficerki, które glansował do połysku. Ustawiał w kuchni na baczność, a sam zakładał bryczesy z szelkami zapinanymi na skórzane zaczepy do guzików przy spodniach, koszulę i marynarkę. Babcia wyjmowała swoją odświętną jedwabną, kwiecistą sukienkę z rozkloszowanym dołem a do niej prawdziwy sznur korali. Buciki zapinane na sprzączkę dopełniały stroju. Wujek i Ciocia bardziej starali się spełnić kanony ówczesnej mody miastowej. Garnitur Wujka nie ustępował tym miejskim a Cioci sukienka z falbankami mogła wydawać się nawet frywolna wśród wiejskich zapasek i narzutek.
   Bo owszem, mijane kobiety niejednokrotnie szły na odpust w strojach z dawien dawna tradycyjnych. Kolorowe wełniane spódnice i zapaski, nikogo nie dziwiły stanowiąc stały i oczywisty element krajobrazu kieleckiej wsi.
   Ja zakładałam wyprasowaną, jedną z licznych uszytych przez Mamę sukienek, przyznaję budzących zainteresowanie ( ach, te talenty mojej Mamy!), białe podkolanówki i sandałki. Brat w krótkich spodenkach i białej, krótkiej koszulce i w takichże podkolanówkach, zapewne czuł się znacznie sztywniej, niż ja w swojej sukience. Paradowałam dumna i świadoma odświętności chwili. Przepełniona oczekiwaniem na nadchodzące atrakcje.
   Zanim jednak nastały atrakcje, trzeba było zajechać do kościoła na mszę. A msza była długa, dwugodzinna suma, celebrowana przez kilku księży. Pod koniec przestępowania z nogi na nogę, tylko perspektywa odpustowych cudów pozwalała wytrwać do końca. Potem nastawał czas orgii kolorów na straganach i wozach z przeróżnym dobrem.
   Kto nie pamięta odpustowych baloników, kogucików na patyku, piłeczek na gumce, wypełnionych trocinami i owiniętych w kolorową folię? Wracałam z nimi do domu z radością na twarzy jak z największym trofeum, żeby bawić się nimi, naprężając gumkę i puszczając wolno, aby powróciły do ręki. Zrywana i wiązana bez końca gumka przedłużała ich żywot, aż do rychłego rozpadu trocinowej kuli.
   Kto nie cieszył się na gwizdki, pistolety na kapiszony, pierścionki z kolorowym oczkiem i zegarki z czasem zatrzymanym na jednej, szczęśliwej godzinie. Godzinie dzieciństwa.
   Gwar i tłum ludzi witających się, przystających aby poplotkować w ten rzadki czas odpustu od pracy i znoju codzienności. Dzieci przemykające między straganami z okrzykami
- Zobacz, zobacz, ale pistolet!!! ( dowolnie wstaw: lalka, pierścionek, korki, samolocik)
   A wata cukrowa? Nieodzowny element takich imprez? Lepiące, ocukrzone palce, policzki oblepione słodkością i patyczek zlizywany do ostatniego okruszka. Nie było większej słodyczy od słodyczy waty cukrowej. Palony cukier roztaczał swoją woń i ściągał dzieciaki jak pszczoły do miodu. Swą konsystencją i niezwykłością wynosił nas pod obłoki, sam lekki jak chmurka.
   Moja serdeczna koleżanka lat dzieciństwa, Lidka, przypomniała mi o lodach od Krakusa. Kręcone domowym sposobem z jeszcze wyczuwalnymi grudkami lodu w środku, przyjeżdżały w bańkach do mleka, które dłużej trzymały temperaturę. Sprzedawane prosto z wozu, lodowe kulki były nakładane  między dwa kwadraciki wafelków i zawsze smakowały wyśmienicie.
   Ja jednak, po wejściu w ten gwar świąteczny, szukałam wozu z ogórkami małosolnymi. Dla mnie nie było lepszego smaku lata, niż te nie do końca ukiszone, jeszcze ze śladami świeżej zieleni, ogórki. Po złotówce i z wodą spod nich gratis. Nalewana do szklanki z grubego ciętego szkła, która służyła wszystkim chętnym, urągając wszelkim współczesnym zasadom higieny. Ogórki były wyjmowane z dużych drewnianych beczek spod kołderki kopru, szczypcami jak do wyciągania bielizny z gotowania i dawane prosto do ręki. Rzucałam się na nie, nie wiedzieć dlaczego, jak na największy smakołyk.
   Dopiero potem był czas na lody czy obwarzanki. Te, były zawieszone na sznurku po kilkanaście, pewnie z ptysiowego ciasta, bo lekkie i dające się przeciąć sznurkiem, żeby zdjąć je do zjedzenia. Do dzisiaj są symbolem odpustu, tak jak cukrowa wata czy trocinowa piłeczka.
   Wśród dorosłych rósł gwar podsycany kuflami wypitego podpiwka lub piwa a czerwień twarzy zamieniała się w karmazyn. Na wszystkich jednak licach jednakowo, gościło odprężenie i świąteczne podekscytowanie. Przenoszone później do domów na wolno jadących furmankach, ciągniętych przez oklapnięte konie, z pasażerami zmęczonymi upałem i procentami alkoholu, przeradzało się w odświętny obiad i poobiednie drzemki.
   Dzieci tymczasem zbijały się w gromady, żeby porównywać i chwalić się nowymi zabawkami. Urządzać zawody w strzelaniu z kapiszonów, czy wymyślać gry i zabawy z udziałem piłeczek i drewnianych kogucików. Gwizdać na gwizdkach, aż do krzyków dorosłych
- A ucisz się tam, jeden z drugim!
   Ale dzieci nie umiały hamować swojej radości i wciąż głośne, tylko na moment oddalały się spod oka dorosłych, żeby po chwili znów wybuchnąć wrzawą wystrzeliwanych petard lub sporów czyja piłeczka lepiej się odbija.
   I ja w tym byłam. Spijałam słodycz chwili nieświadoma jej przemijalności i zmian. Dzisiejsze odpusty zalewane „chińszczyzną” nie mają uroku odświętności, jedynie smak chwilowej atrakcji.
   Mnie pozostaje zanurzyć się w kolorowe, zapomniane zapaski kieleckie, poczuć kurz drogi i prażyć się z uśmiechem na twarzy i radością w sercu w słońcu potockiego odpustu.
15 sierpnia. Dzień Matki Boskiej Zielnej. Odpust w parafii Najświętszej Marii Panny w Potoku.