z internetu turystyka.wp.pl
odpustowe obwarzanki
Nie pamiętam żeby
choć raz wtedy padało. Pamiętam słońce. Gorące. Sierpniowe. I kurz drogi, kiedy
jechaliśmy z Życin do Potoka. Owiewał nas całych, kiedy na początku jechaliśmy wozem
konnym. Na wierzchu fury, rozłożone w poprzek deseczki, służyły jako ławki. Na
nich, ubrana odświętnie, zasiadała cała rodzina i wyruszaliśmy w drogę.
Kiedy jeździliśmy
już samochodem, przez otwarte na oścież okna, ów wszędobylski kurz
piaszczystych kieleckich dróg, wdzierał się i wypełniał przestrzeń i płuca. Był tak samo oczywisty jak
słońce i skwar.
Zaczynało się od
przygotowań. Dziadek wyciągał swoje oficerki, które glansował do połysku.
Ustawiał w kuchni na baczność, a sam zakładał bryczesy z szelkami
zapinanymi na skórzane zaczepy do guzików przy spodniach, koszulę i marynarkę.
Babcia wyjmowała swoją odświętną jedwabną, kwiecistą sukienkę z rozkloszowanym
dołem a do niej prawdziwy sznur korali. Buciki zapinane na sprzączkę dopełniały
stroju. Wujek i Ciocia bardziej starali się spełnić kanony ówczesnej mody
miastowej. Garnitur Wujka nie ustępował tym miejskim a Cioci sukienka z
falbankami mogła wydawać się nawet frywolna wśród wiejskich zapasek i narzutek.
Bo owszem, mijane
kobiety niejednokrotnie szły na odpust w strojach z dawien dawna tradycyjnych.
Kolorowe wełniane spódnice i zapaski, nikogo nie dziwiły stanowiąc stały i
oczywisty element krajobrazu kieleckiej wsi.
Ja zakładałam
wyprasowaną, jedną z licznych uszytych przez Mamę sukienek, przyznaję budzących
zainteresowanie ( ach, te talenty mojej Mamy!), białe podkolanówki i sandałki.
Brat w krótkich spodenkach i białej, krótkiej koszulce i w takichże
podkolanówkach, zapewne czuł się znacznie sztywniej, niż ja w swojej sukience.
Paradowałam dumna i świadoma odświętności chwili. Przepełniona oczekiwaniem na
nadchodzące atrakcje.
Zanim jednak
nastały atrakcje, trzeba było zajechać do kościoła na mszę. A msza była długa,
dwugodzinna suma, celebrowana przez kilku księży. Pod koniec przestępowania z
nogi na nogę, tylko perspektywa odpustowych cudów pozwalała wytrwać do końca. Potem
nastawał czas orgii kolorów na straganach i wozach z przeróżnym dobrem.
Kto nie pamięta
odpustowych baloników, kogucików na patyku, piłeczek na gumce, wypełnionych
trocinami i owiniętych w kolorową folię? Wracałam z nimi do domu z radością na
twarzy jak z największym trofeum, żeby bawić się nimi, naprężając gumkę i
puszczając wolno, aby powróciły do ręki. Zrywana i wiązana bez końca gumka
przedłużała ich żywot, aż do rychłego rozpadu trocinowej kuli.
Kto nie cieszył
się na gwizdki, pistolety na kapiszony, pierścionki z kolorowym oczkiem i
zegarki z czasem zatrzymanym na jednej, szczęśliwej godzinie. Godzinie
dzieciństwa.
Gwar i tłum ludzi
witających się, przystających aby poplotkować w ten rzadki czas odpustu od
pracy i znoju codzienności. Dzieci przemykające między straganami z okrzykami
- Zobacz, zobacz, ale pistolet!!! ( dowolnie wstaw: lalka,
pierścionek, korki, samolocik)
A wata cukrowa?
Nieodzowny element takich imprez? Lepiące, ocukrzone palce, policzki oblepione
słodkością i patyczek zlizywany do ostatniego okruszka. Nie było większej
słodyczy od słodyczy waty cukrowej. Palony cukier roztaczał swoją woń i ściągał
dzieciaki jak pszczoły do miodu. Swą konsystencją i niezwykłością wynosił nas
pod obłoki, sam lekki jak chmurka.
Moja serdeczna
koleżanka lat dzieciństwa, Lidka, przypomniała mi o lodach od Krakusa. Kręcone
domowym sposobem z jeszcze wyczuwalnymi grudkami lodu w środku, przyjeżdżały w
bańkach do mleka, które dłużej trzymały temperaturę. Sprzedawane prosto z wozu,
lodowe kulki były nakładane między dwa
kwadraciki wafelków i zawsze smakowały wyśmienicie.
Ja jednak, po
wejściu w ten gwar świąteczny, szukałam wozu z ogórkami małosolnymi. Dla mnie
nie było lepszego smaku lata, niż te nie do końca ukiszone, jeszcze ze śladami
świeżej zieleni, ogórki. Po złotówce i z wodą spod nich gratis. Nalewana do
szklanki z grubego ciętego szkła, która służyła wszystkim chętnym, urągając
wszelkim współczesnym zasadom higieny. Ogórki były wyjmowane z dużych
drewnianych beczek spod kołderki kopru, szczypcami jak do wyciągania bielizny z
gotowania i dawane prosto do ręki. Rzucałam się na nie, nie
wiedzieć dlaczego, jak na największy smakołyk.
Dopiero potem był
czas na lody czy obwarzanki. Te, były zawieszone na sznurku po kilkanaście,
pewnie z ptysiowego ciasta, bo lekkie i dające się przeciąć sznurkiem,
żeby zdjąć je do zjedzenia. Do dzisiaj są symbolem odpustu, tak jak cukrowa wata
czy trocinowa piłeczka.
Wśród dorosłych
rósł gwar podsycany kuflami wypitego podpiwka lub piwa a czerwień twarzy
zamieniała się w karmazyn. Na wszystkich jednak licach jednakowo, gościło
odprężenie i świąteczne podekscytowanie. Przenoszone później do domów na wolno
jadących furmankach, ciągniętych przez oklapnięte konie, z pasażerami
zmęczonymi upałem i procentami alkoholu, przeradzało się w odświętny obiad i
poobiednie drzemki.
Dzieci tymczasem
zbijały się w gromady, żeby porównywać i chwalić się nowymi zabawkami. Urządzać
zawody w strzelaniu z kapiszonów, czy wymyślać gry i zabawy z udziałem piłeczek
i drewnianych kogucików. Gwizdać na gwizdkach, aż do krzyków dorosłych
- A ucisz się tam, jeden z drugim!
Ale dzieci nie
umiały hamować swojej radości i wciąż głośne, tylko na moment oddalały się spod
oka dorosłych, żeby po chwili znów wybuchnąć wrzawą wystrzeliwanych petard lub
sporów czyja piłeczka lepiej się odbija.
I ja w tym byłam.
Spijałam słodycz chwili nieświadoma jej przemijalności i zmian. Dzisiejsze
odpusty zalewane „chińszczyzną” nie mają uroku odświętności, jedynie smak
chwilowej atrakcji.
Mnie pozostaje
zanurzyć się w kolorowe, zapomniane zapaski kieleckie, poczuć kurz drogi i
prażyć się z uśmiechem na twarzy i radością w sercu w słońcu potockiego
odpustu.
15 sierpnia. Dzień Matki Boskiej Zielnej. Odpust w parafii
Najświętszej Marii Panny w Potoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz