piątek, 17 lutego 2017

Chleb

zdj. z internetu.

Jak zbieranie okruchów chleba tworzę nowy obraz w pachnące bochenki, w żar bijący od pieca. Ich pulchne, okrągłe kształty zaścielające stół, ławę pod piecem i nawet krzesła, dawały poczucie pewności jutra.
To były czasy niezwykłe, kiedy każdy mógł mienić się szewcem, stolarzem, piekarzem a nawet budowniczym. Nie było specjalistów pod ręką więc każdy na własną rękę zdobywał wiedzę i umiejętności aby zapewnić sobie i bliskim wygodne, na miarę czasów i możliwości, życie. Ludzie potrafili wyrabiać żywność, budować domy, robić meble. A już na pewno każda gospodyni potrafiła piec chleb. Sposobem domowym, według tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Te podstawowe umiejętności tworzyły się wraz z dojrzewaniem, bo dzieci były zawsze na wsiach zaprzęgane do obowiązków. Tak wpajano im wiedzę praktyczną, że po osiągnięciu dojrzałości każdy dysponował pakietem umiejętności pozwalającym im bez usterek wkraczać w dorosłe życie.
Zapewne moja Babcia piekła chleb jak nauczyła ją Matka a ta wiedzę przejęła od swojej.
Zapewne w każdym domu były jakieś specyficzne, tylko jemu przypisane rytuały.
Pieczenie chleba zaczynało się od świtu. Było zajęciem ważnym i pochłaniającym całą uwagę gospodyni. Jak pranie angażowało nieraz całą rodzinę, tak pieczenie odbywało się w skupieniu i ciszy. Przecież ciasto musi wyrosnąć i gospodyni nie  mogła dopuścić aby opadło. A więc cisza i spokój. Żadnych pokrzykiwań, hałasów, bieganiny.
W piecu kuchennym rozpalano o świcie aby nagrzał się należycie i równomiernie a potem uzyskał temperaturę odpowiednią dla chleba. Czasami trzeba było poczekać aż ostygnie, czasami aż podgrzeje się jeszcze odrobinę.
Chlebowy piec. Miał duchówkę sięgającą daleko w głąb, na długość drewnianej łopaty na trzy bochenki, specjalnie przeznaczonej do pieczenia chleba. Nieraz po zakończeniu pieczenia, kiedy piec prawie ostygł, zakradały się do niego koty aby wykorzystać ostatki ciepła. Tak więc przed ostatecznym zamknięciem drzwiczek zawsze sprawdzano czy aby na pewno duchówka jest pusta.
Babcia przynosiła ze spichlerza dzieżę, w której przechowywała resztki poprzedniego ciasta. Nigdy bowiem dzieża nie była myta po zakończeniu pieczenia. Jej drewniane ścianki pozostawały oblepione resztkami ciasta i w takiej formie naczynie było odstawiane do następnego użycia. Tymczasem ciasto w chłodzie i ciemności spichlerza wysychało na ściankach, tworząc kruchą warstwę gotową do odnowienia po dodaniu ciepłej wody. Tym sposobem, nie wiedząc nawet o istnieniu tego procesu, Babcia używała formy liofilizowanej zaczynu, pozbawiając go wody. Genialnie proste i jakże trwałe. Już wtedy wiedziano, że co wysuszone ma najdłuższą trwałość. Czy mięso, czy owoce, czy warzywa. A więc niech żyje wiedza zdobywana przez lata praktyki.
W takiej dzieży po dodaniu ciepłej wody z odrobiną świeżej mąki, znowu pojawiało się życie. Uśpione drożdże znów pokazywały na co je stać. Pod przykryciem ściereczki w naczyniu zaczynało buzować. Potem kolejna porcja mąki z wodą i mieszanie, mieszanie, mieszanie.
Rękawy zawinięte po łokcie. Babcia wspierająca się jedną ręką o krawędź naczynia, drugą wykonywała okrągłe gesty dłonią oblepioną ciastem. W głąb, zagarnąć, do siebie ku górze, zwiniętą w pięść dłonią w dół, lekkie przekręcenie okręgu beczki, znowu w głąb, zagarnąć, do siebie ku górze i w dół. Mocno stała na nogach wsparta na podłodze, wrośnięta w ziemię, w historię domu, w tradycje rodziny. Plecy pochylone bardziej przy zagarnianiu, lekkie wyprostowanie kiedy ręka wędrowała ku górze.
Rytm. Pokolenia pracujących kobiet. Setki bochenków, które właśnie w tym rytmie odnajdowały swój pierwotny smak i zapach. Lekko drażniąca woń rosnących drożdży. Pył dosypywanej mąki unoszący się wokół, jak chmura otaczał tajemnicą powstawanie powszedniego, codziennego chleba, swą prostotą bijącego na głowę każdy wyczyn piekarski współczesnego świata.
Od świtu do zmroku. Rosły kręgi w misach drewnianych otulone lnianymi ściereczkami, aby za chwilę łopatą gospodarz wsadził je w żar pieca. Jeszcze tylko znak krzyża rysowany dłonią Babci na każdym bochnie, jeszcze ostatnie spojrzenie w głąb pieca, kiedy drzwiczki już się zamykały. Blask odbijający się na policzkach ludzi gdzie trud nie objawiał się w zniecierpliwieniu. Bo to cierpliwość  i pewność sensu malowała się na rozpalonych obliczach. A za chwilę brązowe pachnące krągłości, wydobywane z czeluści żaru lądowały na stole. I ten gest. Pocałunek złożony na skórce, zanim nóż dotknie jej a ta zajęczy z chrupotem ulegając jego mocy. Ze środka buchała para i mimo, że należało czekać, aż bochny wystygną, Babcia nie umiała odmówić nam pierwszej gorącej pajdy, na której masło rozpływało się na boki skapując po naszych łakomych palcach.