wtorek, 19 kwietnia 2016

kuracja na reumatyzm



Wakacyjny luz

Czy wiecie co mówią o pokrzywach ? Że leczą reumatyzm. Ja nie mam reumatyzmu.
To było oczywiście lato. Słonecznie i ciepło choć nie skwarnie. W tamtych rejonach, temperatury dochodzące do dwudziestu kilku stopni były normą. Jako, że tereny te podlegały wpływom klimatu kontynentalnego, powietrze było suche, wiejące od wschodu i temperatury nie męczyły tak bardzo jak te we Wrocławiu.
Taak, było ciepło. Za całe ubranie służyła mi spódniczka i naprędce wybrana koszulka z krótkim rękawkiem. Zarówno ja jak i brat przyjeżdżaliśmy na wieś obładowani walizkami z zawartością ubrań na całe lato a i tak zazwyczaj biegaliśmy w jednym zestawie wciąż od nowa pranym przez Babcię lub Ciocię. Na stopach nosiłam sandałki z dwoma poprzecznie biegnącymi paskami zapinanymi na szlufki, mimo, że zazwyczaj biegałam boso, które dopełniały stroju.
Było popołudnie. Pamiętam z lekka wydłużone cienie drzew i krzewów. Paśliśmy krowę we trójkę. Ja, brat i Lidka. Pasało się głównie po południu kiedy temperatury spadały i krowom było lżej. Wtedy też chętniej jadły trawę i nie musiały skupiać się na oganianiu przed bąkami. Pod wieczór doskwierały co najwyżej nam komary ale z tymi radziliśmy sobie pozostając w ciągłym ruchu. Bo co robić w czasie pasienia? Zawsze znalazła się jakaś zabawa. A zabawą mogło być wszystko.
Tym razem pogoniliśmy krowę na tereny nad rzeką koło strumienia, gdzie trawa była gęsta, blisko wody a wokół porastające młode olchy dawały cień i schronienie.
To była taka mała górka, niedaleko domu, niemal tylko wybrzuszenie terenu z niewielkim poletkiem trawy. Schodząc w dół, dochodziło się do zbiegu rzeki i strumienia. Zaś idąc odwrotnie do biegu strumienia można było wrócić w stronę wsi. Po obu stronach strugi zalegała ziemia żyzna, czarna i gęsta. Utworzona z gnijących olchowych liści porastających obie jej strony, stanowiła żerowisko kur szukających dżdżownic. Zresztą i my, właśnie tam zdobywaliśmy dżdżownice przed pójściem na wędkowanie. Tyle, że kurom było łatwiej ich szukać pomiędzy pokrzywami gęsto porastającymi teren pod olchami. Rosły sobie przez nikogo nie tępione, niemal wzdłuż całego strumienia.Wtedy uznawane były jedynie za uprzykrzone chwasty lub ewentualnie pokarm dla świń. Czasami ktoś wykorzystywał je jako bicze do walki z bolącymi stawami zgodnie z wiarą, że wygonią reumatyzm. Ale nikt nawet nie pomyślał, że mogłyby być źródłem pokarmu dla ludzi. Że można jeść je w formie sałatki ? Przenigdy.
W tych czasach krowa była tylko jedna w obejściu. Duża, czarno biała, rozpieszczona karmicielka rodziny.
Zdarzało się, że dostała od Babci sztachetą po zadzie kiedy wlazła w szkodę albo uciekła wabiona potrzebą ruchu i zaznania przestrzeni. Częściej jednak słyszałam od Babci słowa szorstkiej troski skierowane do bydlątka kiedy przychodziła wieczorem na udój. Było między nimi porozumienie i szacunek. Miałam wrażenie, że nawet kiedy obrywała od Babci baty, nie winiła jej i rozumiała, że jej się należą.
Lubiłam pasać krowę. Lubiłam to wielkie powolne zwierzę skubiące spokojnie trawę i sapiące z cicha. Lubiłam przykładać nisko głowę do darni na jej drodze i czekać kiedy przybliży do mnie swój pysk, żeby poczuć jej słodkawy zapach. Nawet krowie placki nie były obrzydliwe. Po prostu należało pamiętać aby je omijać a jak się w nie weszło to przecież rzeka była niedaleko i wystarczyło opłukać nogę. Oczywiście nie obywało się w tych momentach od głośnego - bleee - i śmiechu współtowarzyszy. A kiedy człowiek zaaferowany zajmował się zawodami wymyślonymi naprędce, aby urozmaicić czas pasania, to o nieuwagę było łatwo.
Do zabawy służył nam wycięty kij olchowy. W miarę prosty i gruby mniej więcej jak nasze kciuki.
Rzecz polegała na tym aby jak najdłużej utrzymać kij w pionie na wyciągniętym palcu wskazującym. Balansowaliśmy i palcem i całym ciałem wykonując drobne kroczki na nierównym terenie, przypominając małych tancerzy w swych ruchach. Te właśnie niezamierzone pląsy wzbudzały w nas radość i rozbawienie.
Przekrzykiwaliśmy się, dogadywali sobie i wołali - skuś babo dziada - cokolwiek to  miało znaczyć
Krowa w tym czasie zadowolona, że ma towarzystwo, pasła się spokojnie ciągnąc za sobą długi łańcuch obwiązany  z jednej strony wokół jej rogów a z drugiej puszczony wolno. Na końcu miał metalowy szpikulec do palikowania. Wbijało się go w ziemię ograniczając pole zasięgu języka krowy ale i uniemożliwiając jej samodzielne wędrówki. Kiedy była pasana, łańcuch ciągnął się za nią, trochę spowalniając jej chód i dając znać o jej obecności odgłosem szurania po trawie.
Byliśmy akurat w środku bojów o laur króla sprawności w utrzymywaniu kija na palcu, kiedy nagle... krowa ryknęła znienacka i nie oglądając się na nic, skoczyła w dół górki i pobiegła wzdłuż strumienia. Ja miałam najszybszy refleks a może czułam się bardziej odpowiedzialna od innych bo jako pierwsza rzuciłam się za nią chcąc złapać. Zdążyłam jedynie chwycić koniec łańcucha i poczułam szarpnięcie kiedy krowa nie dała się spowolnić i pociągnęła mnie za sobą. Oczywiście żadne - stój, stój ! - wykrzykiwane przeze mnie nie dawały rezultatu. Gnała przed siebie jakby ją diabli gonili. A przede mną chaszcze pokrzyw, w które wbiegła nie oglądając się na nic.
Nie puściłam. Moja determinacja była większa od bólu łydek i ramion chłostanych pokrzywami. Modliłam się tylko aby zatrzymała się zanim dobiegniemy do drogi przecinającej wieś w poprzek. Bo co jeśli będzie jechało auto?
Ale ona nie wiedzieć czemu, kiedy już pokrzywy zaczynały rzednąć, złośliwie zawróciła w stronę rzeki.
Zapierałam się, z zaciśniętymi zębami, wpierałam piętami w grunt ale gdzież porównywać moje wysiłki do siły krowy?
Zwolniła trochę kiedy teren koło domu, do którego zdążyłyśmy dobiec, lekko się podniósł. Już miałam nadzieję, że tu skończy swój bieg, kiedy znowu nabrała rozpędu kierując się do rzeki. Czułam wyraźnie gdzie zaczynają się moje ramiona zmęczone wysiłkiem, a nogami przebierałam tak szybko, że niemal wzlatywałam. Moja rozpacz rosła a siły malały.
- Jak dam radę ją zatrzymać?
- A jeśli wskoczy do rzeki? Przecież mogę utonąć jak mnie pociągnie za sobą?
Nie przyszło mi do głowy , że po prostu mogę puścić łańcuch.
Przełykałam łzy, które nie wydostały się na zewnątrz bo nie da się płakać i zapierać nogami, niemal frunąc za oszalałą krową, uczepiona jej łańcucha.
Właśnie mignął mi ganek przed oczami kiedy biegliśmy przez plac przed domem, kiedy z domu wyskoczył Wujek i dopadł łańcuch ze mną na końcu i krzyknął
- Puść !!!
Nie było chętniejszego dziecka do wykonania tego rozkazu. Puściłam, nadal mając wyciągnięte ręce przed siebie.
Tymczasem Wujek zastopował krowę tuż przed taflą rzeki  i spienioną, jeszcze z obłędem w oku odprowadził do obory.
To brat z Lidką pobiegli do domu zawiadomić o ucieczce krowy, jak tylko znikłam im z pola widzenia w chaszczach pokrzyw.
To co mnie wydawało się wiecznością, było zaledwie chwilą, która wystarczyła im do dotarcia do domu i zawiadomienia dorosłych o kłopocie, kiedy ponownie znalazłam się, przed budynkiem, udając pogromcę krowy.
Co się okazało? Oczywiście wszystkiemu winien był prawdopodobnie jakiś opóźniony giez, który wybrał sobie taką nieprzyzwoitą, popołudniową porę na żer, zamiast polować w największy skwar w południe.
A ja? Po gonitwie przez pokrzywy już nie musiałam obawiać się, że dopadnie mnie reumatyzm.
Jeszcze kilka dni bąble na mojej skórze dawały znać o sobie zmuszając do ciągłego czochrania się po rękach i nogach, mimo piekącego bólu.
Choć przerażona w chwili zdarzenia, byłam dumna kiedy Wujek chwalił mnie za odwagę. I nic sobie nie robiłam ze śmiechu rodziny, kiedy opowiadałam jak to krowa przeciągnęła mnie przez pokrzywy. Bo w głębi duszy czułam ich podziw i życzliwość i kiedy strach minął, śmiałam się razem z nimi.