niedziela, 27 grudnia 2015

Magia świąt

Zamknięta w chłodzie pokoju oddawała co najlepsze. Swój świerkowy zapach. Unosił się w czterech ścianach i kiedy uchylałam drzwi wciągałam z lubością wonne powietrze rozkoszując się zapachem lasu, jej pięknem a przede wszystkim oczekiwaniem na cudowności nadchodzących chwil.
Kiedy przyjeżdżaliśmy do Babci na święta koniecznie musiałam zlustrować zawartość spiżarki przy kuchni. Na długim i grubym drągu umieszczonym pod sufitem pyszniły się lśniące od tłuszczu pęta kiełbasy. Zaraz po otwarciu drzwi wślizgiwał się za mną pies licząc na ochłapy. Ale nie tym razem. W święta byłam grzeczna i dokarmianie zostawiałam na czas po wieczerzy. Na półkach spiżarki rozłożone były  ciasta. Makowce, serniki i pierniki.
Nie brałam udziału w przygotowaniach świątecznych. Przyjeżdżaliśmy do Babci w dzień wigilii kiedy już wszystko było gotowe. Tym mocniej odbierałam odmienioną rzeczywistość domu jako magiczną. Nagle znajome kąty nabierały innego wyglądu i znaczenia. Okna przybrane watą wtuloną między skrzydła okiennic nie tylko chroniły przed mrozem ale nadawały poczucie ciepła swą puszystością i bielą. Bo przecież tamte zimy były prawdziwe.
Idąc od autobusu do domu przedzieraliśmy się przez kopny, bielutki świeżo spadły śnieg. Policzki drętwiały od mrozu a ręce w rękawiczkach zapominały ile mają palców, nie czując niemal nic. Skrzypiały buty na śniegu melodię najcudowniejszą, opowiadając o drodze. O zaśnieżonym krajobrazie, o ludziach schowanych w zaciszu domów, o zwierzętach  za zamkniętymi i ogaconymi dodatkowo słomą, drzwiami stajenek. Wokół panowała cisza wieczoru, jaka może panować tylko zimą, kiedy świat śpi snem sprawiedliwym, otulony puchem jak pierzyną. A one niosły swoją pieśń jak przesłanie. Ja słuchałam ich śpiewu i w moim sercu rosło wielkie, ogromne, radosne oczekiwanie na to wszystko co zima przyniosła nam w darze.
Zazwyczaj wieczerza wigilijna miała miejsce przy rozłożystym stole w kuchni, w cieple bijącym od piekarników pracujących pełną parą do ostatniej chwili. Bo przecież rybę można było smażyć tylko w ostatniej chwili i parującą podawać na talerze. Bo na fajerkach stał wielki gar z barszczem a misy z pierogami przytulone do pieca, grzały się w oczekiwaniu na swoją kolej.
Rodzina już w odświętnych strojach biegała w zaaferowaniu dokańczając dwanaście potraw lub ustawiając dodatkowe krzesło i nakrycie przy stole dla wędrowca. Jakże inną wymowę miało wtedy dla mnie to miejsce. Wyobrażałam sobie strudzonego wędrowca okutanego w długi kożuch, stukającego późnym wieczorem do naszych drzwi. Wyobrażałam sobie zdziwienie wszystkich a potem te otwarte szeroko dla niego drzwi i serca. Widziałam oczami duszy jego dziwne, długie, snute przy piecu opowieści o świecie. Dalekim i obcym. Najważniejsze jednak było to, że wierzyłam w obowiązek przyjęcia błąkającego się nieznajomego i wierzyłam w dobroć innych. Bo wtedy nikt  nie myślał o niebezpieczeństwie kryjącym się za nieznajomym a jedynie myślał o mizerii  człowieka bez rodziny i wigilijnego stołu. Może świat był bezpieczniejszy a może jedynie ludzie wokół mnie darzyli ten świat większym zaufaniem.
Łamanie się opłatkiem to rytuał, który miał w sobie powagę jakiej dzisiaj trudno mi szukać w pośpiechu i bezrefleksyjności współczesnych dni.
Życzenia składał Dziadek jako nestor rodu, wszystkim po kolei, łamiąc się opłatkiem z każdym przy stole. Dopiero potem mogliśmy zasiąść do wieczerzy.
Dopóki wszystkie potrawy nie przewędrowały przez stół nikt nie napomknął nawet o prezentach. Kiedy już brzuchy były pełne i rozleniwienie wśród dorosłych brało górę nad gwar rozmów, mogliśmy my dzieci upomnieć się o prezenty czekające w pokoju, złożone pod choinką. Wtedy dopiero cała rodzina przechodziła do pokoju gdzie rozsiadała się przy stole a my biegaliśmy rozdając przygotowane paczki. Szelest rozrywanego papieru, śmiech, ciekawość a potem radość. To był dla mnie czas piękna i spełnienia.
A potem kiedy już wybawiliśmy się nowymi zabawkami i dorośli przenieśli się z powrotem do kuchni na swoje pogaduszki, Babcia ścieliła nam łóżka w tymże pokoju pachnącym lasem z mieniącymi się bąbkami na drzewku. Pierzyny obleczone w nowe poszwy, pachnące praniem i sztywne od magla, pomału rozgrzewały się od naszych dziecięcych ciałek, w końcu oddając nam swoje ciepło. Jeszcze tylko jeden skok pod drzewko po to aby potajemnie wyłuskać kolejnego cukierka wiszącego na choince i zostawić tylko papierek wiszący na nitce i już można było zanurzyć się po uszy w pierze i śnić sen niewinny, dziecięcy o cudach czekających następnego dnia.

środa, 25 listopada 2015

Tytoń

   Na kieleckiej piaszczystej ziemi niewiele mogło urosnąć. Ziemniaki, żyto, może rzepak, gryka i proso. Dlatego ludzie zaczęli uprawiać tytoń, niewymagający, łatwy w pielęgnacji. Oczywiście potrzebował wody ale rósł i przy jej niedostatku. Widać to było na naszym tytoniowym polu. Od strony stawu zawsze był dorodniejszy.
   Za strumieniem i laskiem był kawałek piaszczystego pola. Tam właśnie sadzono tytoń. To było przedsięwzięcie kobiet. Jego uprawa i zbiory to działka Babci i Cioci. Mężczyźni wkraczali dopiero na etapie jego suszenia. Oczywiście pojawiali się sporadycznie i w innych okresach ale wyjątkowo.
   Kiedy szliśmy do tytoniu z Babcią lub Ciocią, cieszyłam się bo praca była zazwyczaj zabawą. Już Ciocia się o to starała. Pamiętam, że urządzała nam zawody w pieleniu. Między rzędami już wysokich roślin rósł perz. Rzucaliśmy się na kolana i posuwając do przodu po piaszczystym gruncie rwaliśmy go z Bratem na wyścigi. Wygrywał ten kto pierwszy wypielił rządek.
   Perz nie był wyrzucany. Zbierało się go na kupki na rozłożone płachty, koce, potem wiązane w kopertę i niesione na plecach dla krów. Wyłożone do żłoba wzbudzały niezwykłą łapczywość u bydła. Widać był to krowi przysmak.
   Tymczasem samo pielenie zostało mi w głowie jako radość i podekscytowanie. Tak skutkowało mądre działanie Cioci.
   Zbiory to już zupełnie inna sprawa. To była praca i zarobek. I to ciężka praca. Płacono 1 złoty za drut, niezależnie dzieciom czy dorosłym.
   Do zbiorów przychodzili dodatkowi ludzie. Nie sposób byłoby ogarnąć całości tylko rękami rodziny. Siadaliśmy wszyscy na rozłożonych w cieniu lasku kocach a ekipa rwaczy donosiła nam zerwane liście. Czasami ekipy się wymieniały.
   Zrywało się te najniższe liście. Jako że tytoń to wysoka roślina, tylko po te pierwsze najbliżej ziemi trzeba się było mocno schylać. Potem coraz wyżej robiło się łatwiej.
   Ubieraliśmy się w koszule z długimi rękawami bo liście wydzielały gęsty lepki sok, który oklejał nas całych i brunatniał na dłoniach.
   Na kocach rozłożeni ludzie nabijali żmudnie każdy liść na wcześniej pocięte druty. Sztuka polegała na tym aby każdy liść nabić wkłuwając się w centralny nerw tak aby potem liść nie spadł ani się nie rozerwał w czasie transportu i suszenia. To była precyzyjna praca. Jednak palce zawsze miałam pokłute drutem.
   Wiele było rozmów przy pracy. Plotek i pogaduszek. Jednak z biegiem czasu ludzie milkli zajęci pracą i zmęczeni monotonią działań. Początkowa wesołość ustępowała miejsca ciszy i rytmicznym ruchom wykonywanym w skupieniu.
   Nam dzieciom pozwalano pracować krócej ale to krócej nie oznaczało godziny czy dwóch. Raczej pół dnia lub kończenie przed zmierzchem. Dorośli pracowali dopóki można było cokolwiek zobaczyć.
Potem druty ładowano na wóz i zwożono na podwórko gdzie Wujek z Dziadkiem wieszali je w suszarni.

piątek, 9 października 2015

ślady wojny


   Ślady wojny były wszechobecne ale dla mnie przez lata niedostrzegalne.
   Dopiero jako dorosła zdałam sobie sprawę, że kurom sypało się ziarno w chełmach piechoty rosyjskiej. Przy stolarni Dziadka stało kowadło zrobione z części pocisku przeciwartyleryjskiego. Bok młyna został ozdobiony pociskami przeciwpiechotnymi, wybranymi dla ich „ozdobnych” skrzydełek na końcach. Zaś w lesie wystarczyło schylić się i zacząć grzebać w piasku, żeby znaleźć łuski od pocisków z broni maszynowej.
   Pagórki i doły leśne to po prostu pozostałości okopów lub leje po bombach. Jako ślady wojny, w szafie w spichlerzu, odkryłam kompletną radiostację wojsk niemieckich.
   A wszystko dlatego, że Życiny stały na linii frontu rosyjsko- niemieckiego, który przesuwał się kilkakrotnie. Zaś linia frontu biegła wzdłuż rzeki. Dodatkowo były to tereny aktywności partyzanckiej, więc o ślady działań wojennych naprawdę nie było trudno. Nie stanowiły jednak czegoś niezwykłego, były tak oczywiste jak to, że na łuskach wygrzebanych z piasku świetnie się gwizdało.
   Bycie pod okupacją miało swoje konsekwencje szczególnie dla Dziadka. Słuchałam opowieści o tym jak  musiał chować się albo przed partyzantami albo przed Niemcami. Obie strony były żywo nim zainteresowane.
   Niemcy nagabywali Go aby wpisał się na folkslistę. Wszak, z pochodzenia Niemiec z nazwiskiem Lizner, według nich miał taki obowiązek. Zaś partyzanci z powodu tego samego nazwiska, wciąż podejrzewali Go o kolaborowanie z Niemcami. On zaś odżegnywał się od polityki jak zawsze pozytywistyczny w swej postawie.
   Między podłogą spichlerza a gruntem, była wąska przestrzeń chroniąca spichlerz przed wilgocią, zapewniająca jej wentylację. Tam właśnie, ostrzeżony Dziadek, wciskał się przez niewielkie okienko i przeczekiwał najście czy to Niemców czy partyzantów.  Bywało też, że uciekał do lasu i znikał na kilka dni zanim poszukiwania nie ucichły. Jeśli mu się nie udało, nie kończyło się na groźbach. Babcia opowiadała o jego poobijanych plecach i głowie. Sam Dziadek nigdy o tym nie wspominał.
   Oczywiście każda taka wizyta Niemców i partyzantów była okupiona również wyczyszczeniem gospodarstwa z wszelkich zapasów.
   Nie żyło się łatwo nikomu w tych ciężkich czasach.
Zupełnie inaczej brzmiały opowieści wujków o buszowaniu po lasach w poszukiwaniu trofeów wojennych. Zapadła mi w pamięci historia znalezionych skrzynek z  prochem. Było ich dużo, zakopanych w leśnych piaskach. Trzech braci bardzo szybko uzbierało ich kilkanaście. Cieszyła ich perspektywa emocjonującej zabawy.
   Pasanie krów w gospodarstwie było obowiązkiem dzieci . Było też czasem, poza kontrolą dorosłych. Wystarczającym aby rozpalić ognisko. Od tego już krok do zrobienia fajerwerków. Wyobraźnia młodych chłopaków podsycana wojennymi opowieściami dorosłych, nie dawała spokoju.
Kiedy ogień palił się już dostatecznie mocno, wystarczyło wrzucić laskę prochu i czekać na wielkie
– Buum !!!
Tyle tylko, że buum nie nastąpiło. Może proch zawilgotniał? Więc należało popchnąć go głębiej w ogień. Odważny Z. skoczył do ogniska i kijem ruszył, zdawało się niewypał. Ale wtedy okazało się, wypalił. Prosto w niego.
   Ocaliły go trzy rzeczy. Bliskość rzeki, do której natychmiast wskoczył, schładzając poparzoną skórę, długotrwałe okłady Babci z krowiego łajna i zsiadłego mleka i  zakonnice z Kurozwęk gdzie Babcia jeździła z synem na leczenie olejem lnianym i wodą wapienną. Dzięki temu oddalono od niego groźbę ślepoty. Pokazywał mi później niewielką bliznę na ramieniu. Tyle zostało z poparzeń, które pokrywały cały jego tułów i przede wszystkim bardzo poparzoną twarz.
I jak tu nie wierzyć w medycynę ludową?
   Pamiętam też jak bawiliśmy się z bratem ułańskimi szablami, przechowywanymi pieczołowicie przez Dziadka w spichlerzu. Jak do nas trafiły? Czy było to kolejne znalezisko czy podarunek ? Nie wiem. Były ciężkie i wymagały siły obu moich rąk aby je dźwignąć. Nie umiałam sobie wyobrazić jak mężczyźni nimi machają skoro ja nie umiałam ich podnieść jedną ręką.
   Któregoś niedzielnego popołudnia, kiedy leżeliśmy wszyscy na kocu w sadzie, rozkoszując się poobiednią sjestą, wujek wspomniał, że pod płotem zakopał laski prochu. Rzuciliśmy się na niego z prośbą aby je wygrzebał. Nie chciał się zgodzić, bo nie był już młodzieńcem zafascynowanym militariami, tylko dorosłym mężczyzną z rodziną. Oczywiście Ciocia z Babcią również protestowały. A jednak, udało nam się go uprosić. Nie umiał  za bardzo nam odmawiać a widząc iskry pożądania w oczach brata, może przypomniał sobie czasy kiedy też był chłopcem i poczuł z nim jedność. Tak czy inaczej laski prochu zostały odkopane. Zdziwiło mnie, że były wąskie, trochę przypominające kable z szarą izolacją na wierzchu. Ale podpalone udowodniły, że jednak są materiałem palnym a nie elektrycznym.
  Tak to żyliśmy w cieniu wojny, czy to za sprawą rodzinnych wspomnień czy śladów znajdowanych wokół. Zresztą jakby nie patrzeć, lata 60-te to zaledwie kilkanaście lat od zakończenia działań wojennych.

piątek, 18 września 2015

Wiewiór Basia

zdj. z internetu
 
 Karmiliśmy go, bo okazało się, że to samczyk, małą pipetką do leków. Wszystko inne było za duże dla takiego maleństwa. Poświęcenie Cioci w opiece nad nim nie miało sobie równych. Trzeba było wstawać w nocy co kilka godzin i podawać mu rozcieńczone mleko kropelka po kropelce. W dzień  Ciocia odrywała się od zajęć gospodarczych i wyciągała go co parę godzin na kolejną dawkę mleka.
   Leżał sobie w pudełku po butach wyłożonym w środku watą i przykrytym ściereczką. Zwijał się w mały ciasny precelek osłonięty jeszcze nie ofutrzonym ogonkiem. Wyciągnięty z posłania owijał łapki i ogonek wokół palca karmiącej ręki, przymykał oczy i wyciągał pyszczek po krople życiodajnego mleka. Po karmieniu, Ciocia delikatnie gładziła mu brzuszek a on rozstawiał łapki na wszystkie strony w akcie zaufania i lubości.
   Budził we mnie czułość i ciekawość. Mimo, że Ciocia nie pozwalała zaglądać mi za często do pudełka, nie umiałam się przed tym powstrzymać. Nie fakt, że mieliśmy w domu małe zwierzątko tak zawładnął moją wyobraźnią ale fakt, że oto mam okazję zajrzeć pod płaszcz dzikiej przyrody i zobaczyć na własne oczy to co zazwyczaj dzieje się w niedosięgłej gęstwinie lasu. Nagle jedna z tajemnic kniei wkroczyła do domu i zagościła pod dachem.
   Jak wytłumaczyć własną ekscytację, kiedy oglądałam szczegóły stworzenia skaczącego zazwyczaj wysoko w koronach drzew, często poza zasięgiem moich oczu. Jak podzielić się radością uczestniczenia w mistycyzmie ( jasne, że wtedy nie uświadomionym) dorastania i przemiany istoty dzikiej, z natury. Bijące mocno serce, skupiony wzrok i trwanie w podziwie przez długie minuty, dopóki Ciocia nie odciągnęła mnie od pudełka, przykrywając je ściereczką. Budzenie się rano z jedną myślą - Jak tam wiewiór dzisiaj ? Przybieganie do domu na każde kolejne karmienie. To był sens moich działań wtedy.
   Wiewiór Basia, bo oczywiście tak tradycyjnie na niego wołaliśmy, jak na wszystkie wiewiórki z dawien dawna, szybko nabierał ciała a jego tułów i ogonek szybko pokryły się rudawym włosem. Już zaczynał wykazywać zainteresowanie światem poza pudełkiem. Wyściubiał nos spod ściereczki  i zaczynał penetrować okolice. Należało zacząć zwracać baczniejszą uwagę na jego poczynania bo potrafił pojawiać się w najmniej oczekiwanych miejscach.
   Najmocniej pamiętam, chwile przed pójściem spać. Kiedy Wujek już odpoczywał przebrany w piżamę w łóżku, a Ciocia jeszcze kręciła się po kuchni. Wpadaliśmy do ich pokoju z wiewiórem na dłoni, bo już awansował do aktywnego zwierzątka, pakując się do łóżka wujostwa. Okazało się że można było bawić się podwójnie.
   Wujek był człowiekiem bardzo wrażliwym. Wystarczyło dotknąć go niespodziewanie żeby zaczął się zwijać ze śmiechu nie mogąc opanować łaskotek. Nieważne gdzie, równie dobrze nadawały się do łaskotania ręce, nogi jak cały tułów.
   Najpierw kładliśmy wiewióra na bluzie od piżamy Wujka. A on szybko zaczynał eksplorować okolice wciskając się pod ubranie. Swoimi drobnymi pazurkami przebierał po gołej skórze tułowia wzbudzając niekończące się łaskotki.
- Nie śmiej się Wujek - wołaliśmy - bo spadnie
Do pokoju wpadała Ciocia zwabiona dziwnymi zduszonymi odgłosami. Kiedy orientowała się w źródle hałasu, sama przyłączała się do zabawy zaśmiewając do łez.
- Zabierzcie go, błagam, już nie wytrzymam - wołał Wujek między paroksyzmami śmiechu. Jednak tkwił we względnym bezruchu, bojąc się zrobić krzywdę maluchowi. Z oczu ciekły mu łzy a my szaleliśmy z uciechy zachęcając wiewióra Basię do dalszego marszu. W końcu Ciocia kończyła zabawę wyjmując łaskotnika spod koszuli piżamy Wujka i odnosiła go do pudełka. Wujek wypuszczał z ulgą powietrze i otrząsał się  wołając do nas - O wy łobuzy! Ja wam dam! - I rzucał się do łaskotania nas po całym ciele.
   Basia dorastał. Trzeba mu było zapewnić rozrywkę aby uchronić firanki od porwania i nie mieć go stale pod nogami. Wujek przytaszczył wielki rozgałęziony konar i umieścił go w  pokoju. Tutaj wiewiór mógł ćwiczyć się w skokach i wspinaczkach. Trzeba było tylko pamiętać o zamykaniu drzwi aby nie uciekł. Nikt nie chciał go więzić na siłę ale zdawaliśmy sobie sprawę, że przyzwyczajony do ludzi a nie nawykły do życia w lesie i samodzielnego żywienia, szybko padłby na wolności ofiarą ludzi czy drapieżników. Żył więc sobie bezpiecznie w naszym domu znajdując dla siebie własne miejsce. Jednym z nich było legowisko na krześle Dziadka, pod poduszką na siedzeniu. Uwielbiał wciskać się pod poduszkę, zwijać w kłębek i zasypiać.
   Kiedy skończyło się lato musieliśmy wrócić do szkoły. Żegnaliśmy się długo i czule z Basią wyjeżdżając do Sandomierza.
   Minął rok. Znów nadszedł czas wakacji. Znów przyszedł moment powrotu do Życin.
Ale na próżno rozglądałam się w domu za wiewiórem. Nigdzie go nie było. Początkowo dorośli nie chcieli powiedzieć co się stało.  W końcu naciskani przeze mnie wyznali, że wiewiór zginął pod poduszką na krześle Dziadka, gdzie usiadł na nim niczego nieświadomy listonosz zanim Babcia czy Ciocia zdążyły wydać ostrzegawczy krzyk.
W pokoju pozostała jeszcze na długo, gałąź wiewióra. Jakoś nikt nie miał serca jej sprzątnąć.

czwartek, 3 września 2015

nowe zwierzątko

prawda, że nie jest piękna ?
z internetu  www.fakt.pl


   Jak to się stało? Czy szliśmy na spacer, czy do pracy przy tytoniu?
To już nieistotne. Szliśmy przez lasek Dziadka i Stryja w stronę tytoniowego pola. Ciocia z Wujkiem i ja z bratem. Pamiętam, że było nam wesoło, jak zwykle zresztą kiedy robiliśmy coś wspólnie z wujostwem. Śmiechy, przekomarzania i pogaduszki po drodze. Trochę kpiliśmy z Cioci stroju. Do sukienki nijak nie pasowały ogromne wujowe gumowce.
   Wszystko przez to, że Wujek chciał nauczyć Ciocię jeździć na motorze. No, uparł się i już! Z nadzieją, że będzie mogła samodzielnie pojechać po zakupy do pobliskiego Rakowa. Więc Ciocia w końcu skapitulowała i wsiadła na motor.
   Niby wszystko odbywało się w bezpiecznych warunkach, na podwórku przed domem, gdzie zaledwie można było zrobić małe kółko. Jak to jednak bywa, człowiek nie przewidzi wszystkiego.   Kiedy Wujek pchnął motor aby ułatwić Cioci start, rzeczywiście ułatwił.
   Motor, ciężka, duża maszyna, wymagała siły fizycznej aby nad nią zapanować ale pchnięta przez Wujka, gładko ruszyła do przodu, prowadzona drżącą ręką Cioci. Nieświadoma mocy drzemiącej w motorze, ruszyła do przodu ufna w rozsądek swojego męża. Tylko jak tu się zatrzymać? Jak zatrzymać tego kolosa i nie przewrócić się? Tego nie było w instrukcji Wujka. Z obłędem w oczach, z goniącym za nią mężem i okrzykiem na ustach - Jurek zatrzymaj mnie, zatrzymaj! - w końcu, na szczęście przy minimalnej prędkości, wywróciła się razem z maszyną.
   Stąd wziął się ten gips. Złamany palec u nogi i gips aż pod kolano. Niestety jedyne buty jakie pasowały na ten opatrunek to były wujowe ogromne kalosze, odpowiednio przycięte.
   No więc idziemy sobie przez lasek w stronę pola tytoniu i śmiejemy się i żartujemy. Nagle ponad naszą radość wzbija się ciociny cienki krzyk
- Ijjj ! Jurek, mysz, mysz wpadła mi do gumowca ! Wyjmij ją szybko! Ijjjj !
Trzeba wiedzieć, że Ciocia, mimo mieszkania tylu lat na wsi, wciąż bała się myszy i jedynym jej wybawicielem przed nimi był zawsze własny, osobisty mąż.
   Więc Wujek usadził Ciocię na ściółce, zdjął jej gumowca i wytrzepał zawartość na drogę. Z buta wypadło coś malutkiego, łysego ,szaro-różowego i całkowicie bezbronnego.
- Zabierz to, nie chcę patrzeć, to okropne - Ciocia zasłaniała oczy. My zaś pochyliliśmy się nad stworzonkiem z ciekawością oglądając znalezisko.
- To nie mysz, to mała wiewiórka - zawyrokował Wujek
 - Wypadła z dziupli z tego drzewa - pokazał sosnę, pod którą się zatrzymaliśmy. Ciocia z niedowierzaniem ale i ciekawością zerknęła na różowe stworzonko. Coraz bliżej i bliżej przysuwała swoją twarz, nie do końca wierząc mężowi, bo wszak wiadomo, że Wujek potrafił spłatać figla i nie raz Ciocia dawała się mu nabierać. Potem bezlitośnie śmialiśmy się z niej wszyscy. Nie potrafiła się gniewać,  patrząc niby to krzywym okiem na nas ale z uśmiechem na ustach. Bo i Ona doceniała żarty.
- Naprawdę? - W jej głosie było tyle samo niedowierzania co ciekawości.
- No zobacz, ma zupełnie inny ogonek, z włoskami na końcu. I mordkę też ma inną - przekonywał Wujek.
- O jej!- zawołała - nagle zdjęta zainteresowaniem i żałością - jakie to maleństwo !
   To wciąż było coś  malutkiego, łysego, szaro-różowego i całkowicie bezbronnego. Jednak przynależność do innego niż mysi gatunek, wzbudziło w Cioci nieodpartą chęć pomocy i ratunku a nie wyrzucenia i zapomnienia jak najszybciej.
- Musimy go - Ciocia wskazała na wiewiórczego oseska - zabrać do domu.
Jej wzrok wyrażał tyle troski ile tylko może zmieścić się w sercu i oczach kobiety.
   Spojrzeliśmy na Wujka w oczekiwaniu na jego decyzję. Zerknął na drzewo, pod którym rzecz się wydarzyła, w poszukiwaniu dziupli, z której wypadło maleństwo. Ocenił jego wysokość i westchnął
 - Chyba nie mamy innego wyjścia.
Bo dziupla była nieosiągalnie wysoko a nawet gdyby udało się do niej dostać, to wątpliwe czy matka przyjęłaby malucha pokrytego zapachami ludzi. Decyzja zapadła. Zamiast pójść na pole tytoniu wróciliśmy z wiewiórką do domu.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Odpust




z internetu turystyka.wp.pl 
odpustowe obwarzanki



   Nie pamiętam żeby choć raz wtedy padało. Pamiętam słońce. Gorące. Sierpniowe. I kurz drogi, kiedy jechaliśmy z Życin do Potoka. Owiewał nas całych, kiedy na początku jechaliśmy wozem konnym. Na wierzchu fury, rozłożone w poprzek deseczki, służyły jako ławki. Na nich, ubrana odświętnie, zasiadała cała rodzina i wyruszaliśmy w drogę.
   Kiedy jeździliśmy już samochodem, przez otwarte na oścież okna, ów wszędobylski kurz piaszczystych kieleckich dróg, wdzierał się i wypełniał przestrzeń i płuca. Był tak samo oczywisty jak słońce i skwar.
   Zaczynało się od przygotowań. Dziadek wyciągał swoje oficerki, które glansował do połysku. Ustawiał w kuchni na baczność, a sam zakładał bryczesy z szelkami zapinanymi na skórzane zaczepy do guzików przy spodniach, koszulę i marynarkę. Babcia wyjmowała swoją odświętną jedwabną, kwiecistą sukienkę z rozkloszowanym dołem a do niej prawdziwy sznur korali. Buciki zapinane na sprzączkę dopełniały stroju. Wujek i Ciocia bardziej starali się spełnić kanony ówczesnej mody miastowej. Garnitur Wujka nie ustępował tym miejskim a Cioci sukienka z falbankami mogła wydawać się nawet frywolna wśród wiejskich zapasek i narzutek.
   Bo owszem, mijane kobiety niejednokrotnie szły na odpust w strojach z dawien dawna tradycyjnych. Kolorowe wełniane spódnice i zapaski, nikogo nie dziwiły stanowiąc stały i oczywisty element krajobrazu kieleckiej wsi.
   Ja zakładałam wyprasowaną, jedną z licznych uszytych przez Mamę sukienek, przyznaję budzących zainteresowanie ( ach, te talenty mojej Mamy!), białe podkolanówki i sandałki. Brat w krótkich spodenkach i białej, krótkiej koszulce i w takichże podkolanówkach, zapewne czuł się znacznie sztywniej, niż ja w swojej sukience. Paradowałam dumna i świadoma odświętności chwili. Przepełniona oczekiwaniem na nadchodzące atrakcje.
   Zanim jednak nastały atrakcje, trzeba było zajechać do kościoła na mszę. A msza była długa, dwugodzinna suma, celebrowana przez kilku księży. Pod koniec przestępowania z nogi na nogę, tylko perspektywa odpustowych cudów pozwalała wytrwać do końca. Potem nastawał czas orgii kolorów na straganach i wozach z przeróżnym dobrem.
   Kto nie pamięta odpustowych baloników, kogucików na patyku, piłeczek na gumce, wypełnionych trocinami i owiniętych w kolorową folię? Wracałam z nimi do domu z radością na twarzy jak z największym trofeum, żeby bawić się nimi, naprężając gumkę i puszczając wolno, aby powróciły do ręki. Zrywana i wiązana bez końca gumka przedłużała ich żywot, aż do rychłego rozpadu trocinowej kuli.
   Kto nie cieszył się na gwizdki, pistolety na kapiszony, pierścionki z kolorowym oczkiem i zegarki z czasem zatrzymanym na jednej, szczęśliwej godzinie. Godzinie dzieciństwa.
   Gwar i tłum ludzi witających się, przystających aby poplotkować w ten rzadki czas odpustu od pracy i znoju codzienności. Dzieci przemykające między straganami z okrzykami
- Zobacz, zobacz, ale pistolet!!! ( dowolnie wstaw: lalka, pierścionek, korki, samolocik)
   A wata cukrowa? Nieodzowny element takich imprez? Lepiące, ocukrzone palce, policzki oblepione słodkością i patyczek zlizywany do ostatniego okruszka. Nie było większej słodyczy od słodyczy waty cukrowej. Palony cukier roztaczał swoją woń i ściągał dzieciaki jak pszczoły do miodu. Swą konsystencją i niezwykłością wynosił nas pod obłoki, sam lekki jak chmurka.
   Moja serdeczna koleżanka lat dzieciństwa, Lidka, przypomniała mi o lodach od Krakusa. Kręcone domowym sposobem z jeszcze wyczuwalnymi grudkami lodu w środku, przyjeżdżały w bańkach do mleka, które dłużej trzymały temperaturę. Sprzedawane prosto z wozu, lodowe kulki były nakładane  między dwa kwadraciki wafelków i zawsze smakowały wyśmienicie.
   Ja jednak, po wejściu w ten gwar świąteczny, szukałam wozu z ogórkami małosolnymi. Dla mnie nie było lepszego smaku lata, niż te nie do końca ukiszone, jeszcze ze śladami świeżej zieleni, ogórki. Po złotówce i z wodą spod nich gratis. Nalewana do szklanki z grubego ciętego szkła, która służyła wszystkim chętnym, urągając wszelkim współczesnym zasadom higieny. Ogórki były wyjmowane z dużych drewnianych beczek spod kołderki kopru, szczypcami jak do wyciągania bielizny z gotowania i dawane prosto do ręki. Rzucałam się na nie, nie wiedzieć dlaczego, jak na największy smakołyk.
   Dopiero potem był czas na lody czy obwarzanki. Te, były zawieszone na sznurku po kilkanaście, pewnie z ptysiowego ciasta, bo lekkie i dające się przeciąć sznurkiem, żeby zdjąć je do zjedzenia. Do dzisiaj są symbolem odpustu, tak jak cukrowa wata czy trocinowa piłeczka.
   Wśród dorosłych rósł gwar podsycany kuflami wypitego podpiwka lub piwa a czerwień twarzy zamieniała się w karmazyn. Na wszystkich jednak licach jednakowo, gościło odprężenie i świąteczne podekscytowanie. Przenoszone później do domów na wolno jadących furmankach, ciągniętych przez oklapnięte konie, z pasażerami zmęczonymi upałem i procentami alkoholu, przeradzało się w odświętny obiad i poobiednie drzemki.
   Dzieci tymczasem zbijały się w gromady, żeby porównywać i chwalić się nowymi zabawkami. Urządzać zawody w strzelaniu z kapiszonów, czy wymyślać gry i zabawy z udziałem piłeczek i drewnianych kogucików. Gwizdać na gwizdkach, aż do krzyków dorosłych
- A ucisz się tam, jeden z drugim!
   Ale dzieci nie umiały hamować swojej radości i wciąż głośne, tylko na moment oddalały się spod oka dorosłych, żeby po chwili znów wybuchnąć wrzawą wystrzeliwanych petard lub sporów czyja piłeczka lepiej się odbija.
   I ja w tym byłam. Spijałam słodycz chwili nieświadoma jej przemijalności i zmian. Dzisiejsze odpusty zalewane „chińszczyzną” nie mają uroku odświętności, jedynie smak chwilowej atrakcji.
   Mnie pozostaje zanurzyć się w kolorowe, zapomniane zapaski kieleckie, poczuć kurz drogi i prażyć się z uśmiechem na twarzy i radością w sercu w słońcu potockiego odpustu.
15 sierpnia. Dzień Matki Boskiej Zielnej. Odpust w parafii Najświętszej Marii Panny w Potoku.

piątek, 10 lipca 2015

Cyganie

z internetu, portal onet.wiem




Cyganie zjawiali się co parę lat.
Mimo, że mieszkaliśmy na końcu wsi, za każdym razem odczuwałam atmosferę pustoszenia ogarniającą wieś.
Nagle zapadała niezwykła cisza. Na podwórku nie było chłopów z wozami z ziarnem do mielenia. Krzątanina w obejściu zamieniała się w rzadkie pogdakiwanie kur. Nawet psy milkły nie wiedzieć dlaczego. A potem nagle zajeżdżał wóz przed dom i zsiadała z niego wielka Cyganicha i chudy przy niej, stary Cygan w białej koszuli, kamizelce od garnituru, sztuczkowych spodniach i kapeluszu. Wyganiano nas z domu. Mieliśmy  bawić się w pobliżu ale nie daj Boże, kręcić pod nogami.
Cyganicha wyglądała przy swoim nikłym kompanie jak góra. Wielość kolorowych spódnic sięgających ziemi czyniły ją jak namiot. Śniada twarz wyglądała jak pomięta kartka a ręce przy każdym ruchu wydawały  dźwięk dzwonków za sprawą licznych bransolet. Włosy spięte w czarno - siwy kok opadający na kark owijała zrolowaną chustką a w uszach tkwiły dwa wielkie  koła kolczyków . Jeszcze większą chustą z frędzlami okrywała ramiona. Wchodziła do kuchni, zasiadała na krześle i za każdym razem miałam wrażenie, że siada na tronie.
Babcia zostawała z nią w kuchni a Dziadek obradował z chudym jegomościem w pokoju. Wiem, bo kiedyś udało mi się zajrzeć przez okno. Nigdy nie dowiedziałam się co było przedmiotem ich rozmów. Czy handel wymienny, czy kupowanie mąki czy informacja o przyjeździe i prośba o miejsce na biwak.
Niezwykła była atmosfera tych odwiedzin. Dzisiaj mogę jedynie powiedzieć , że najwłaściwszym słowem opisującym to zdarzenie był wzajemny wobec siebie respekt dorosłych. Bez niego nie mogło być mowy aby Cyganie wdawali się z jakimkolwiek człowiekiem spoza klanu w interesy.
Chociaż wieś zamykała się przed przybyszami, pośpiesznie wiązała swoje konie w stajniach i ryglowała drzwi domów, zwoływała dzieci z podwórka a nawet straszyła porwaniami do taboru, moi dziadkowie rozmawiali ze starszyzną cygańską.
   Któregoś razu Cyganicha weszła z Babcią do pokoju i zaczęła czynić czary. Chodziła w koło mamrocząc niezrozumiałe słowa. Potem, jak się dowiedziałam, kazała przestawić łóżko, żeby nie stało na cieku wodnym, zapisała jakieś zioła, poszeptała z nią w skupieniu i zadowolona znów zasiadła na krześle przy stole w kuchni. Jakie ustalenia zapadły? Jakie tajemnice kryły ich szepty? Co Babcia ofiarowała jej w zamian? Wiem, że wezwany potem prawdziwy radiesteta do wyznaczenia miejsca do kopania przydomowej studni, w stu procentach potwierdził jej diagnozę.
Handel garnkami i patelniami to była domena ich działalności. Te wielkie ciężkie patelnie służyły latami i były niemal nie do zdarcia. Głównie jednak chodziło im o konie, które były największym bogactwem i przedmiotem pożądania taboru. Jeśli nie mogli ich kupić, kradli. Nie dziwi więc obawa wsi przed kradzieżami, bo takie zdarzały się nieraz. Romowie mieli swój kodeks honorowy ale w nim nie było miejsca na potępienie kradzieży koni czy domowego drobiu. Mimo, że Dziadek pozwalał im rozbijać się czasami na polu koło naszego lasu, nie chroniło nas to przed znikaniem kur z podwórka.
Rozmowy kończyły się. Wóz odjeżdżał a nas wołano do domu. Od tego momentu nie wolno nam było chodzić do lasu. Mieliśmy się bawić w pobliżu domu. Taki stan trwał zazwyczaj kilka dni, może kilkanaście. Potem, kiedy odwoływano zakaz  opuszczania okolic domu, z wypiekami na twarzy i pędem biegliśmy do lasu szukać śladów ich bytności.
To były polany albo przerzedzenia w lesie, dające możliwość rozbicia obozowiska. Oczywiście nie wiem jak wyglądało obozowisko, ale naszą wyobraźnię pobudzały góry śmieci zostawiane  przez Romów. Grzebaliśmy w nich nie po to, aby coś znaleźć, ale żeby poznać ich życie, żeby dotknąć nieznanego. Stare szmaty, porzucone dziurawe garnki, resztki paleniska, wygniecione ślady po wozach. Jak detektyw z nosem przy ziemi chodziłam w koło, próbując wyobrazić sobie ludzi siedzących w krąg wokół ognia, muzykę, gwar rozmów, nawet kłótnie między krewkimi młodzianami uciszane jednym ostrym słowem starszyzny. Widziałam oczami wyobraźni matronę, tą samą, która odwiedzała Babcię, siedzącą przed swoim wozem i przyjmującą objawy szacunku całej grupy. Widziałam dzieci biegające na bosaka między wozami za stadem psów i dorosłych, którzy z czułością jakiej nie okazywali nawet ukochanej, czesali grzywy swoich koni. To wszystko było tutaj, żyło innym niż moje życiem, egzotycznym i tajemniczym.
Potem chwilowo syci wrażeń, wracaliśmy do domu, żeby nazajutrz znów wybrać się do lasu w poszukiwaniu niepoznawalnego.

czwartek, 2 lipca 2015

Kolanka

fotografia z internetu


   Trzeba było dobrze orientować się w Kolance aby nie zabłądzić. Był jedynym lasem, którego się obawiałam. Mroczny, wysoki, z większą ilością drzew liściastych, miał w sobie coś tajemniczego. Słońce filtrowało korony drzew ale nie docierało do podszytu tak mocno jak w sosnowych lasach rakowieckim czy chanieckim. Na dole zalegał cień, tylko od czasu do czasu przerywany plamą słońca.
   Być może dlatego wyprawy do niego z dorosłymi dawały mi dodatkowy dreszczyk emocji. To nie było to samo co zbieranie malin i jeżyn przy drodze, czy jagód samemu, w jej pobliżu. Nie zagłębiałam się  daleko sama, nie czując się w nim zbyt pewnie.
   Raz jednak, kiedy wybraliśmy się na jagody całą rodziną, zdarzyło mi się odejść od grupy. Słyszałam rozmowy bliskich ale posuwałam się wgłąb w ślad za coraz dorodniejszymi owocami  i gęściejszymi jagodzinami. Kiedy już nikogo nie było w polu widzenia, podniosłam głowę, żeby się rozejrzeć i wtedy zobaczyłam najpiękniejszego jelenia jakiego widziałam w życiu.
   Jego rozłożyste poroże z wieloma odgałęzieniami wyglądało jak korona. Jeleń ruszył przed siebie i znikł między drzewami. Chciałam popatrzeć na niego jeszcze tylko trochę, jeszcze raz zobaczyć jak potrząsa głową, jak zahacza rogami przechodząc między niskimi krzakami, jak porusza chrapami kiedy rozgląda się wąchając powietrze wokół. On jednak zniknął. Cicho żeby nie narobić hałasu, zaczęłam skradać się za nim, posuwając się za odgłosem poruszanych liści. A jednak nie udało się. Rozpłynął się, rozmył w gęstej zieleni lasu jakby był tylko mirażem.
   Stałam jeszcze przez chwilę zasłuchana, próbując złowić odgłosy jego ruchów, ale wokół były tylko drzewa. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że drzewa wyglądają inaczej niż zwykle, a głosów rodziny już dawno nie słychać. Serce zaczęło mi walić w piersi jak młotem a niepokój wkradł się dudnieniem krwi w uszach. Stłumiłam głośny krzyk lęku, zawstydzona, że zgubiłam się w lesie po raz pierwszy w życiu. Pamiętałam przestrogi bliskich - Tylko się nie oddalaj - mówiła ciocia.
   Instynktownie odwróciłam się i zaczęłam wracać, wydawało mi się w powrotną drogę. Ale przecież droga powrotna powinna być rozpoznawalna a ja nie rozpoznawałam ani konfiguracji drzew, ani pagórków, które porastały. Z oczami szeroko otwartymi rozglądając się w koło, z płaczem który wzbierał w moim gardle, pokonałam kolejną dolinkę. Wtedy drzewa jakby się przerzedziły, słońce w znajomy sposób zaczęło rozścielać się na poszyciu nadając mu rozpoznawalny kształt. Serce nadal waliło mocno ale już pomału zaczynało bić w rytm  : - znam! znam!
W głosy lasu wplótł się szum, który szybko zamienił się w echo dalekich rozmów rodziny. Znalazłam drogowskaz.
Po chwili zobaczyłam pochylone nad krzaczkami sylwetki bliskich.
Nie przyznałam się do niczego i prawie nikt nie zwrócił uwagi na moją chwilową nieobecność. Jedynie Ciocia zapytała
- Znalazłaś jakieś nowe miejsce?
- Nie, tylko sprawdzałam - powiedziałam cicho udając że pilnie zbieram jagody.
Trochę jeszcze trzęsącymi się rękami zrywałam małe granatowe kulki,  już do końca nie spuszczając rodziny z oczu.
   Bywało że wybieraliśmy się do Kolanki pod wodzą Wujka. To były wyprawy po orzechy laskowe. Nikt nie hodował ich w przydomowych ogródkach. Rosły tam gdzie się same zasiały. Jeśli ktoś potrzebował orzechów, po prostu w odpowiedniej porze roku chodził do lasu w sobie znane miejsca, gdzie rosły leszczynowe krzaki.
   Wyprawy z Wujkiem po orzechy to była daleka droga. Najpierw trzeba było zejść z głównego duktu w bok. Przejść kilka pagórków, aby łukiem dojść w pobliże rzeki i trafić na dwa rozłożyste krzewy leszczyny. Nigdy sama nie powtórzyłabym tej drogi, ale idąc z Wujkiem poznawałam kierunek jakbym dopiero przechodząc obok, odtwarzała w pamięci punkty orientacyjne.
   Pod drzewkiem, Wujek naginał gałęzie a ja i brat zrywaliśmy otoczone zielonymi liśćmi zlepione po kilka, leszczynowe orzechy. Cieszyłam się na czekającą mnie ucztę po powrocie do domu. Tymczasem na miejscu, jak Wujek,  próbowałam pokonać zębami barierę twardej skorup,y żeby dobrać się do smakowitego miąższu w środku.
   To była męska wyprawa. Czułam się jakbym uczestniczyła w misterium, dopuszczona do tajemnicy. Nie wiem czy Ciocia lub Babcia znały drogę do leszczyny. W mojej świadomości pozostało to zdarzenie jako część męskiego świata, do którego mogłam zajrzeć. Nie było śmiechów, żartów tylko cel do osiągnięcia. Wujek kroczący powoli i pewnie i brat wybiegający co chwilę do przodu. Wszystko ubrane w płaszcz wiedzy tajemnej bo wszak nie każdy znał drogę do leszczyny.
Ja na pewno nie.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Butelki

zdj. z internetu

   To były czasy opakowań szklanych. Butelki po oranżadzie lub piwie z ceramicznymi korkami i gumowymi nakładkami. Zamykane na sprężynę? Zatrzask? Słoiki od przetworów, butelki po napojach i alkoholu. Wszystko to było zbierane i odstawiane do drewnianej skrzyni w spichlerzu i czekało na nas, na lato.
- No robońku, jak chcesz możesz sobie sprzedać te butelki - mówiła Babcia pokazując mi w spichlerzu stertę szklanych opakowań.
   Więc zaczynały się przygotowania do sprzedaży. Oczywiście wszystko robiliśmy wspólnie, z bratem. Najpierw wywlekaliśmy na środek podwórka wielką metalową balię. Napełnialiśmy ją wodą noszoną wiadrami ze studni. Potem wkładaliśmy do kąpieli wszystkie butelki. Rzecz w tym, że w tamtych czasach przyjmowano do zwrotu tylko umyte i pozbawione nalepek szkło. Dostawaliśmy od Babci szczotki do mycia butelek i zakasawszy rękawy braliśmy się do pracy.
   Nie było mowy aby pozostać suchym przy tym zajęciu. Wszak mycie to taka nudna praca. A woda dostarcza tyle możliwości zabawy. Wzbudzanie fal, napełnianie wodą butelek i robienie kaskad z wylewającej się z nich wody, wyprawy butelkowymi okrętami w podróż do dalekich krajów aż w końcu zwykłe chlapanie na siebie wodą z dwóch przeciwległych stron balii. Mimo tego, robota jakoś szła do przodu.
   Najgorsze było zdrapywanie nalepek. Po kilku godzinach moczenia, większość nalepek odchodziła sama. Były jednak i takie oporne, które nawet na drugi dzień trzymały się mocno. Więc te, mozolnie, nożem zeskrobywaliśmy do czystego szkła.
   Kiedy już wszystkie butelki zostały umyte, podwórko oczyszczone a balia zaniesiona na swoje miejsce do spiżarni, zaczynaliśmy przygotowania do wyprawy do sklepu. Jeśli szkła było dużo, czekało nas kilka tur. Bo to nie było byle jakie skoczenie do sklepu.
   Sklep mieścił się na drugim końcu wsi i jak dzisiaj myślę,dzieliło nas od niego dwa kilometry piaszczystej drogi. Jako, że chodziliśmy w południe, bo potem sklep zamykano, słońce grzało nas niemiłosiernie, kurz wzbijał się spod stóp a siatki z butelkami mocno ciążyły. A droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność. O czym rozmawialiśmy? Może o tym ile zarobimy albo na co wydamy pieniądze? A może po prostu staraliśmy się dojść jak najprędzej? Nie pamiętam. Natomiast zostało mi wspomnienie upału, kurzu na drodze i ogromnej satysfakcji, kiedy w końcu docieraliśmy do sklepu. I to uczucie ulgi, kiedy wracając niosłam w dłoni pieniądze, małe, zapocone zawiniątko ściśnięte w dłoni, zamiast ciężkich siatek. I podskoki i śmiech. I jeszcze pamiętam pudełeczko na skarby w domu, do którego wkładałam zarobek. Leżał bezpiecznie schowany wraz ze zrobioną z trawy lalką i kolorowymi szkiełkami do robienia "skarbów".
   "Skarby" to była ulubiona zabawa moja i Lidki, jedynej koleżanki ze wsi, mieszkającej trzy domy od nas. Trzeba było wykopać dołek w ziemi. Tam włożyć płatki kwiatów, kamyki i wszelkie inne rzeczy, które mogły reprezentować skarb a potem dołek przykryć szkiełkiem, najlepiej kolorowym i zasypać ziemią. Zabawa polegała na tym aby od czasu do czasu odkopywać "skarb" i przez szybkę napawać jego widokiem i tajemnicą dzieloną z koleżanką. "Skarb" dzięki różnorodności kolorów, prezentował się naprawdę ciekawie, tworząc mozaikę barw jak obraz w kalejdoskopie. Pamiętam jaki zachwyt wzbudzał we mnie widok tajemnicy i dreszcz podniecenia przy szukaniu i odkopywaniu "skarbu".
   Moje pudełko, szkatułka przywieziona przez Ciocię z wycieczki do Zakopanego, z wymalowaną góralską chatą na wieczku, leżało koło łóżka, dostępne dla każdego a mimo to bezpieczne jak nigdzie indziej. W domu gdzie zaufanie do siebie nawzajem było podstawą, nie było mowy aby moje tajemnice były zagrożone.
   Do dzisiaj nie wiem co robiłam z pieniędzmi. Może wydawałam na słodycze podczas wyjazdów do sklepu do Rakowa. A może zabierałam do Sandomierza po skończonych wakacjach.
Tak czy inaczej, wydawałam. Bo za rok znów czekała na nas sterta szklanych opakowań.

niedziela, 28 czerwca 2015

Duch



    Kiedy wujek dobudował pokój i kuchnię z sionką z tyłu domu, czasami sypiałam w ich kuchni. Była nieduża ale mieściła kredens ze wszystkimi statkami Cioci, mały stolik z dwoma krzesłami i kanapę ustawioną pod oknem, wychodzącym na sad za domem. Od śpiącej rodziny i centrum domu, jakim była duża kuchnia, dzieliła mnie spora przestrzeń.
   W kuchence Cioci były trzy pary drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, drugimi można było wejść do pokoju Cioci i Wujka a ostatnie wiodły do małej sionki, przez którą wychodziło się do sadu.
   Sionka pełniła funkcje dodatkowej spiżarni  gdzie, w czasach kiedy Babcia już nie piekła chleba, przechowywano wielkie bochny kupowane raz na tydzień w piekarni w Szydłowie. Dostarczaliśmy im własną mąkę, żeby mieć pewność dobrej jakości wypieku a potem odbieraliśmy upieczony chleb. Tam wynosiło się też gorące potrawy do wystudzenia, bo położona od strony północnej, zatrzymywała chłód przez cały dzień.
   Buszowałam nieraz w kredensie Cioci oglądając z zainteresowaniem miski, garnki o niewiadomym mi przeznaczeniu, ozdobne talerze, szklanki, kieliszki i zastawy do kawy i herbaty. Podziwiałam półmiski w kształcie ryby i te z ułożonymi w okrąg zagłębieniami wielkości połówki jajka. Kieliszki o barwnych nóżkach stojące w karnych szeregach tuż koło szklanek różnych wielkości. Ułożone w stos  talerze zajmowały całą półkę wypełniając ją po brzegi. Na dole lśniły nowością garnki tak bardzo inne od tych odymionych od ognia, używanych w kuchni. Wszystko czekało cierpliwie na swój czas. Jednak nie widywałam tych naczyń w codziennym użyciu. Patyna lekkiego kurzu okrywała ich gładkie powierzchnie dając wyraz ich i Cioci cierpliwości w oczekiwaniu na niezależność i bogate życie towarzyskie.
   Przychodziłam do tej kuchenki żeby pobawić się w dom a Ciocia chętnie pozwalała mi używać swych skarbów, może z myślą, że chociaż tak nadam im pozory prawdziwego życia.
   Kiedy jako kilkuletniej dziewczynce zaczęto pozwalać mi tam sypiać, zdobyłam niezależność, odseparowana od rodziny a jednak bezpieczna w jej zasięgu.
   Trochę było strasznie słuchać odgłosów lasu rozciągającego się nieopodal, bez bezpiecznego pochrapywania Dziadka. Szum rzeki od tej strony domu brzmiał inaczej a cisza sadu wpełzała do wnętrza cieniami gałęzi. Nie było przyjaznego cykania zegara, nie słyszałam kojącego rytmu pracy turbiny. Odcięta od odgłosów nocnego życia młyna, miałam wrażenie noclegu w namiocie w głębi lasu.
- Trzeba być odważnym, już nie jestem dzieckiem – mówiłam sobie. Poczucie samodzielności i mocy robienia co się chce, poza kontrolą dorosłych, było nagrodą za obawy. Tutaj najlepiej rozmyślało się co będzie można robić nazajutrz, jak spędzić czas najproduktywniej.
W końcu zasypiałam ukołysana własnymi wyobrażeniami.
   Tak było i tej pamiętnej nocy.
   Kiedy już zaspokoiłam potrzebę grzebania w kredensie, przejrzałam kolorowe obrazki w „Kobiecie i Życiu” znalezionej na stoliku, otuliłam się kołdrą i sen powoli ogarnął moje ciało.
   Obudził mnie, wydawało się, księżyc świecący jasno przez małe okienko. To pewnie jego światło osiadłe na twarzy przebudziło mnie ze snu. Wlewał się strugami i rozświetlał na łóżku czyniąc z niego srebrną łódź. Już zaczynałam przeobrażać się w zaginioną na lśniącym oceanie księżniczkę, kiedy nagle …usłyszałam pobrzękiwanie. Nierówne, jakby ktoś dzwonił łańcuchem, pociągając go od czasu do czasu. Wstrzymałam oddech.
- Tak, to te wszystkie pokutujące dusze, o których opowiadali wieczorami dorośli, wypełzły z lasu - zadrżałam.
- A może to jeździec bez głowy na swym rumaku, przemierzający pola w poszukiwaniu zbłąkanych ludzi? Przypomniałam sobie opowieści chłopów we młynie.
- To na pewno ON!
Znowu dzwonienie…teraz jakby bliżej. Naciągnęłam kołdrę na głowę z nadzieją, że ukryję się przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Czego on chce ode mnie i czy uda mu się przeniknąć przez ścianę?
- O rety! Łóżko stoi tuż koło okna!
Dzieliła mnie od sadu tylko szyba. Co to jest szyba dla takiego ducha? On przenika przez wszystko.
I wtedy łańcuch zabrzęczał tuż pod oknem, na dodatek usłyszałam jakby stąpanie. Ale tego już nie byłam pewna do końca, bo moje walące serce skutecznie zaburzało odgłosy z sadu. Czułam szaleńcze tempo jego uderzeń w gardle, w żołądku, dłonie zaciśnięte kurczowo na brzegu kołdry drżały w jego rytmie. Następne pobrzękiwanie usłyszałam jakby trochę dalej, ale nie wysunęłam głowy spod kołdry, nie dowierzając, że niebezpieczeństwo się oddala. Kolejny odgłos łańcucha dobiegł mnie od strony rzeki.
- Aha! Znaczy nie wyczuł mojej obecności i szuka ofiary w jej pobliżu - pomyślałam z nadzieją.
A może chce się przeprawić na drugi brzeg na łąki, żeby tam pognać na swoim wierzchowcu przed siebie?
Czekałam.
Serce waliło mi odmierzając z niepokojem czas.
Czekałam.
Cisza.
Pod kołdrą robiło się coraz duszniej. - A może jak wysunę trochę głowę to będę mogła ocenić czy jeszcze coś słychać?- zastanawiałam się.
Cisza.
Może już zniknął w oparach  nocy. Serce wiedzione własnym rozumem pomału zwalniało swój rytm.
Cisza.
I tak zawieszona między czekaniem na zagrożenie a ulgą, bo pewnie sobie poszedł, w końcu zapadłam ponownie w sen.
   Obudziłam się rano z dziwnym uczuciem niepokoju. Dopiero po chwili przypomniałam sobie nocną przygodę. Rzuciłam się do okienka, żeby sprawdzić czy nic się za nim nie czai. Nic, tylko spokojny poranny sad. Wstałam i pobiegłam do kuchni wołając
- Babciu, Ciociu!
Wpadłam kiedy Wujek właśnie kończył zdanie
- …no i wędrował do rzeki. Pewnie chciało mu się pić
- Kto wujku, kto?
- No, cielak co się urwał sąsiadowi z łańcucha.

piątek, 26 czerwca 2015

Ciekawość

   Tak niewinna nie będę już nigdy. Tak ciekawa świata otaczającego mnie zewsząd, barwą i formą bogatą, może jeszcze, może nadal.
   To nie tylko bajka o świecie zaczarowanym, dzieciństwa. To powrót w lata beztroski i szczęścia, kiedy był czas na zmrużenie oczu, żeby ujrzeć rozszczepiony promień słońca na szkle butelki od oranżady.
   To czas szukania chruścików pod kamieniami w rzece, tylko po to, żeby przykucnąć, zapatrzeć się z przechyloną głową i zdumieć : jak one to robią?
   To włóczenie się po łąkach bez celu, a może tylko po to, żeby poczuć wiatr we włosach, gorący, duszący zapachem ziół, ten sam co czesze trawy.
   To snucie się po lasach żeby stąpać po ściółce nagrzanej słońcem i słuchać krzyku wilgi wołającej na deszcz, a może tylko po to, żeby zaznać oddalenia od ludzi i wtopić się w naturę, zlać w jedność, stać się częścią całości.
   Zaglądałam z ciekawością w każdy dostępny zakamarek, żeby naocznie poznać, dotknąć, zbadać, zaznać. Ciemność kątów na strychu, ciepło kamiennych schodków nagrzanych słońcem, chłód rzeki omywającej ramiona, kiedy schylona szukałam na dnie najgładszych kamyków, czy taniec drobin pyłu w smugach światła przeświecających przez deski ścian stodoły. Zawsze nieuchwytnych, zawsze poza zasięgiem moich wyciągniętych palców.    
   I ten moment, kiedy Wujek tłumaczył mi zasadę działania światłomierza. Już jej nie pamiętam, ale chwila, kiedy zaglądałam w skupieniu do środka, została.


 Dzisiaj patrzę na siebie z przed lat i  lubię tą moją ciekawość. Jestem wdzięczna za duszę obserwatora. Rozglądam się wokół i wciąż, mimo różnych kolei losu, chłonę świat i widzę jego barwę i formę bogatą . Smakuję. Szukam w sobie i w okół, tamtych zachwytów, oczarowań. I chociaż nigdy już nie będą takie same, wciąż odnajduję nowe.
A tutaj - jedynie nawlekam kolejne koraliki wspomnień, na nić mojego życia, żeby jeszcze przez chwilę, przez moment ... zaznać radości niewinnego trwania.

piątek, 19 czerwca 2015

Gospodarka i pajęczyna








Z Mamą, w pobliżu Gospodarki

 Po drugiej stronie drogi wiodącej z Rakowa do Szydłowa, w części wsi, która była mi znana znacznie mniej, była tak zwana Gospodarka. Dziedzictwo Babci. To był dom rodzinny Babci, który został wynajęty początkowo aby tworzyć wiejskie przedszkole, potem zajmowany pod wynajem dla nauczycieli. Stodoła naprzeciwko domu, po drugiej stronie drogi i łąka za nią, wykorzystywana była przez rodzinę.
   Jeździliśmy lub chodzili tam rzadko. W czas sianokosów, zabierając ze sobą krowy, żeby się pasły na trawie o wiele bujniejszej bo rosnącej na lepszej ziemi, niż ta za rzeką.
   Krowy pędzone wiejską, piaszczystą drogą ciągnęły za sobą łańcuchy do palikowania i wzniecały tumany kurzu za sobą. Szłam za nimi w sandałach lub boso przyglądając się robionym przez nie śladom racic, próbując dopasować swój krok do ich śladów i wcale nie uciekałam przed tumanami wzbudzanego kurzu. Wręcz z lubością zanurzałam się w jego chmurze. Dlaczego? Sama nie wiem. Intrygowała mnie smuga zapachu jaka się w niej unosiła. Gorąca piżmowa woń zwierząt pomieszana z lekko duszącym zapachem pyłu.
   Braliśmy ze sobą prowiant wiedząc, że praca zajmie co najmniej pół dnia. Wujek dzierżył na ramieniu kosę kiedy był czas koszenia a później  w okresie suszenia trawy, grabie do przewracania siana. Kobiety niosły dwojaki z żurem, koszyki z pieczywem i kiełbasą. Czasami wujek dojeżdżał na gospodarkę motorem dla wygody, a my szliśmy drogą z krowami. Potem ustawiało się wszystko w cieniu stodoły chroniąc przed upałem w oczekiwaniu na przerwę na posiłek.
   Tymczasem po dotarciu na miejsce krowy były palikowane i zajmowały się skubaniem trawy a rodzina brała się do pracy. Ja biegałam wolna penetrując zakątki stodoły lub wypuszczając się na sam koniec długiej i wąskiej łąki docierając do strumienia biegnącego za nią. Rozglądałam się z ciekawością wśród tak samo wąskich poletek innych gospodarstw. 
   Jako, że docieraliśmy do gospodarki rano, kiedy jeszcze słońce nie było wysoko, z czasem robiło się coraz upalniej. Niestety wraz z falą gorąca pojawiały się zwabione zapachem krów i spoconych ludzi, gzy. Największa uciążliwość lata. Szczególnie dla krów, które oganiały się od nich jak mogły. Bywało jednak, że ich zabiegi nie zdawały się na wiele.
   Kiedy krowa zmęczona nieustającymi atakami owadów została ugryziona po raz enty,  zaczynało się robić ciekawie. Musiały to być wyjątkowo dokuczliwe owady bo krowy dostawały szału.
   Zdarzyło się raz, że po takim ataku gzów, jedna zerwała się z łańcucha, wierzgnęła nogami, zadarła ogon i zobaczyłam na co stać szaloną krowę. Wystrzeliła z łąki jak z procy, gnając na oślep przed siebie z wielkim rykiem. Rzuciliśmy się za nią próbując dogonić i zatrzymać w pędzie. Na nic. Jej prędkość i determinacja w ucieczce była ogromna. Więc wujek wskoczył na motor,którym przyjechał i puścił się po piaszczystej wiejskiej drodze w pogoń za oszalałym zwierzęciem. Po chwili pozostała po nich tylko chmura kurzu.   Niepokój kobiet był tym większy, że zdarzało się, iż taka szalona gonitwa krowy za niczym, mogła się skończyć jej zapaleniem płuc czy innymi poważnymi konsekwencjami. Biorąc pod uwagę niewielki arsenał możliwości ówczesnej medycyny weterynaryjnej dochodziło nawet do konieczności uśpienia zwierzęcia. A to już była tragedia dla wszystkich.
   Czekaliśmy więc z niecierpliwością na powrót wujka. Minęło jednak wiele czasu zanim na drodze pojawił się powrotny orszak. Najpierw wujek, który prowadził jedną ręką motor a w drugiej trzymał łańcuch ciągnąc krowę. Za nim ledwo powłócząc nogami szła krasula ze zmierzwioną potem sierścią i spuszczoną głową. Okazało się, że nie było łatwo ją dogonić. Dopiero po około trzech kilometrach, już w pobliżu Rakowa, wujek zdołał ją wyprzedzić pędząc na motorze, zatrzymać się, złapać za łańcuch i zahamować ją w swym szaleństwie.
   Wtedy dopiero doceniłam do końca krowy. Wydawałoby się ociężałe i niezdolne do żadnego większego wysiłku potrafiły sprostać nawet pędzącemu motorowi.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
   Moja opowieść to jak nitki pajęczyny, której splotów nie znam do końca. Jedynie przeczuwam zawiłość sieci ale nie znając drogi, podążam wiedziona raczej przeczuciem niż wiedzą, to w prawo to w lewo, próbując dociec logiki budowli. Im więcej wiem, tym trudniej odnaleźć sens poskręcanych splotów, z których się wywodzę.
   Nie poznam do końca architektury mojej pajęczyny. Buduję obraz fragmentów, jakie samej udaje mi się odkryć w zakamarkach pamięci lub poznać ze słów innych. 
   Rodzina. Moje genetyczne korzenie, które stworzyły mnie taką jaka jestem. Z każdej ze stron wspierają mnie cienie, tych którzy odeszli. Wędruję po twarzach nie do końca poznanych jak po mapie, w poszukiwaniu drogi do siebie.
   Miłość Babci Marysi do zwierząt. Może dlatego potrzebuję ich towarzystwa. Może to ona zaprowadziła mnie do biologii
   Mrukliwość i introwertyzm Dziadka Daniela. Może one uczyniły mnie obserwatorem, nie energicznym pochłaniaczem życia. Może sprawiły, że dzień spędzony w samotności nie jest samotny a staje się drogą do siebie samej.
   Wszechogarniająca dobroć Babci Zosi, jej spolegliwość wobec życia. Może dały początek mojemu zadumaniu i zgody na życie takie jakie jest. Spowodowały, że wciąż szukam w sobie wzorców dobra ganiąc za każdy przejaw nieuczciwości wobec siebie. Bo czyż nie jest to najwyższa forma bycia nieuczciwym, z której wynika każda inna?
   Jedynie o Dziadku Janie nie umiem powiedzieć niczego. Stojący poza zasięgiem moich małych dłoni, wymyka mi się do dzisiaj, stanowiąc niewiadomą, do której mogę odnosić wszystko co we mnie nie poznane.
   A przecież są jeszcze cienie cieni. Ci, o których pamięć, ledwo tli się w zakątkach duszy.
Dzisiaj rozmawiając z rodziną, przyglądam się  z perspektywy dorosłych temu co ja ogarniałam lub nie, oczami dziecka.
   Odwiedziłam kuzyna Józka i jego żonę Kazię. Tego, który łowił miętusy w rzece gołymi rękami. Tego, który pracował we młynie co drugi tydzień, z bratem i Stryjem. Do niedawna niewiele umiałabym powiedzieć o Stryju. Dzisiaj wiem, że był człowiekiem otwartym na świat, rozpolitykowanym, wielkim pasjonatem prawa. To do Niego przychodzili chłopi w poszukiwaniu rady w swoich sporach sądowych. To On pisał im pozwy i pisma sądowe a potem pomagał prowadzić sprawy, niejednokrotnie wygrane dzięki jego pomocy. Na tyle dociekliwy, że potrafił jeździć do Kielc do sądu, aby na sali sądowej przez przykład zdobywać wiedzę, jak bronić praw danego człowieka. Wielokrotnie osadzony w więzieniu, nigdy nie był wygodny dla władzy. Czytał, uczył się jak Dziadek Daniel, choć w zupełnie innej dziedzinie. Widocznie łaknienie wiedzy obaj wynieśli w genach od przodków.
   Józek z żoną, oboje wspaniali. Przyjęli mnie serdecznie jak emigranta z dalekich rubieży świata. Bo czyż nie żyliśmy w innych krainach? Tak daleko od siebie, mimo że tak blisko? Wędrówka śladami rodziny może dla każdego z nas ma inne znaczenie, ale łączy nas chęć utrwalenia tego co było, zachowania śladu istnień minionych dla … swojej tożsamości? …swoich dzieci? …utrwalenia korzeni by tym mocniej poczuć się wrośniętym w życie?

Dzisiaj próbuję zobaczyć więcej choć tak trudno dostrzec cokolwiek tkwiąc w środku.
Dzisiaj zadumałam się nad pajęczą siecią życia, w którą wplatam swoją nić, usilnie zastanawiając się jaki wzór tworzy całość.
Lecz czy to ma znaczenie?

piątek, 12 czerwca 2015

Krowy


   Na początku były czerwone. Nieduże, z kościstymi zadami i niewielkimi ostrymi rogami. Długo nie było innych wśród okolicznych gospodarstw. Dawały tłuste mleko, nie chorowały i były płodne. Miały w sobie jednak pewną niezależność. Nie udało mi się nigdy zaprzyjaźnić z żadną. Nie pomagały liczne odwiedziny w oborze, głaskanie i przynoszenie przysmaków. Owszem , chętnie korzystały z podarków, jednak więź między nami nie powstała. Może byłam jeszcze za mała?
   Pasało się je tak samo jak te późniejsze, biało-czarne, wielkie i zwaliste. Biało- czarne, mimo swoich rozmiarów, były niezwykle łagodne. Zaglądałam do obory, żeby głaskać je po pysku, dawać lizać się ostrym jak tarka językiem i z namiętnością wpatrywać się w ich ogromne melancholijne ślepia, wciąż i wciąż próbując zrozumieć o czym myślą. Bo, że myślą nie miałam wątpliwości.
   Czerwone, wyganiane na pole, chętniej skubały trawę kiedy człowiek był w pobliżu. W tym wyrażały swoje do niego przywiązanie. Palikowane, po jakimś czasie jednak zaczynały jeść, jakby świadome, że tym razem muszą zadowolić się tylko swoim towarzystwem.
   Biało-czarne, zostawione same, mogły przez pół dnia ryczeć zamiast zając się jedzeniem, dopóki nie zjawił się pasterz. Tak więc pasanie ich było obowiązkowe. Tylko wyjątkowy nawał pracy zmuszał do zostawiania ich samych na łące.
   Z Babcią do pasania wyruszałyśmy z pełną świtą. Wędrowały z nami psy i koty. Zgodnie maszerowały na łąkę po to aby kręcić się w pobliżu, co jakiś czas wracając do nas. 
   Babcia zabierała ze sobą koc, bo była to też dla niej przerwa w codziennym zaganianiu. Odpoczynek, na który nie zawsze mogła sobie pozwolić. Rozkładałyśmy koc, Babcia przysiadała na nim wspierając się jedną ręką a ja po turecku obok niej. Podskubywała źdźbła trawy, żując je między zębami i pytała co słychać. Mogłam opowiadać zdarzenia dnia, mogłam zagadywać o rzeczy, które mnie ciekawiły, mogłam rozmawiać o planach na dzień następny. Czasami śpiewała mi stare piosenki, swoim tęsknym zawodzącym głosem, na ludową nutę.
   Najbardziej jednak spragniona byłam tych chwil, kiedy położywszy głowę na jej kolanach, czekałam na dłoń z roztargnieniem gładzącą mnie po włosach. Nie było słów czułości, nie było zapewnień o ważności, tylko ten mimowolny gest uwolniony jakby podświadomie. Jej twarde, spracowane palce zapominały o działaniu innym niż ten jednostajny ruch na mojej głowie. Zanurzona we własnych myślach, którymi nie dzieliła się z nikim, milczała jak ja.
   W takich momentach krowy, nie wiedzieć dlaczego, postanawiały paść się najbliżej nas, jak tylko się dało. Podchodziły stopniowo coraz bliżej koca, aż w końcu skubały źdźbła wystające wprost spod niego, jakby ich jakość przekraczała wszelkie wyobrażenia. Bliskość i potrzeba bycia w kontakcie z nami przeczyła ich masie i sile. Chrzęst rwanej trawy, rytmiczne mielenie szczękami i wydmuchiwane przez nozdrza powietrze wprost w moją twarz, to muzyka takich chwil. Niezapomniana, jedyna w swoim rodzaju.
   Pracę przy krowach rozpoczynała Babcia o świcie, kiedy jeszcze smacznie spałam. Nigdy nie widziałam porannego dojenia. Kiedy wstawałam, kanki z mlekiem stały już w ganku, przygotowane do schłodzenia. Za to smak świeżo dojonego mleka znałam z wieczornych udojów. Mleka z pianką, pachnącego krowią sierścią.
   Do dojenia trzeba było się przygotować. Był stołeczek, stojący w oborze przy drzwiach, były ściereczki zawsze świeżo uprane, była czysta woda do mycia wymion. 
   To był rytuał. Najpierw Babcia podchodziła do krowy ze ściereczką przewieszoną przez ramię.
- Nastąp się - klepała ją w zad, żeby przesunęła się robiąc dla niej miejsce z boku. Wiązała jej ogon do kostki, zabezpieczając się przed jego mimowolnymi razami. Często ja wtedy przejmowałam funkcję odganiacza much. Zapewniałam im spokój i komfort. Babcia podstawiała stołeczek, siadała na nim, brała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i dłonią myła wymiona krowy. Potem rozkładała ściereczkę na kolanach, między uda wstawiała puste już wiadro i zaczynała doić. Rytmiczne pociągnięcia strzyków były zapewne ulgą dla krowy, która pozbywała się całodniowego ciężaru swoich wymion. Spoglądała z ufnością na Babcię, czekając cierpliwie na koniec.
   Wiadro pełne mleka, było wynoszone za próg obory a Babcia uwalniała krowi ogon, odstawiała stołeczek na miejsce, gasiła światło i zamykała drzwi za sobą. 
   Miałam tą możliwość, towarzysząc Babci w dojeniu mogłam napić się mleka prosto z wiadra, zanim trafiło do przecedzenia. Ciepłe, pachnące krową, z pianką na wierzchu, miało smak i mleka i trawy. Przywodziło na myśl nagrzaną słońcem łąkę. Było obietnicą tego wszystkiego czym mogło się stać. Masłem, serem, śmietaną. Było dobre i łaskawe jak dobre i łaskawe były dni lata.

piątek, 29 maja 2015

Era pszczół



   Były drewniane na nóżkach, typowe i tylko trzy lub cztery. Miały mały wlot na wysokości kilku centymetrów od dołu, z drewnianym niewielkim podestem do lądowania. Kwadratowe w przekroju, malowane na zielono zlewały się z zielenią sadu. Ule.
   Stały pośród drzew owocowych w ogrodzie za domem, bliżej rzeki. Nieopodal śliwy z przekrzywionym pniem i uschniętej do połowy , w pobliżu gruszy ulęgałki, zawsze w lecie obsypanej obficie owocami, których nie trzeba było zrywać. Spadały obfitym deszczem i zalegały wokół pnia. Jeśli pokryły zieleń trawy i nie było czasu ani pomysłu na ich wykorzystanie, wystarczyło wpuścić krowę na wypas do sadu aby poradziła sobie z ich nadmiarem. Słodkie, nieduże w sam raz na jeden, dwa gryzy, były przysmakiem ludzi i zwierząt. Wokół nich, nad nimi kłębiły się osy i pszczoły zwabione ich słodyczą i miodowym zapachem.
   W porze wiosennej, w sadzie wystarczyło zadrzeć głowę do góry i spojrzeć na kwitnące gałęzie, wsłuchać się w monotonne delikatne brzęczenie aby zdać sobie sprawę z obecności tysięcy owadzich zapylaczy.
   Pracowicie uwijały się między kwiatami kursując z zawziętością i niezmordowaniem między drzewami i ulami. Pszczoły.
   Kiedy kładłam się w ogrodzie na kocu, sama, w bezpiecznej odległości od uli, założywszy ręce za głowę, zatapiałam się w muzyce ich pracy. Przyglądałam się kolejce przy wejściach do uli, oglądałam robotnice z żółtym bagażem przyczepionym do tylnych odnóży, który  wyglądał jak małe bomby gotowe do zrzucenia. Patrzyłam, jeszcze wtedy nie rozumiejąc, jak przed wejściem do środka dotykają się czułkami, jakby się witały. W rzeczywistości był to skomplikowany kod informujący siostry o odnalezionych źródłach pyłku kwiatowego, o jego obfitości czy kierunku poszukiwań. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później, wędrując ścieżkami wiedzy w poszukiwaniu zrozumienia.
   Dziadek założył ule bo nie potrafił siedzieć bezczynnie. Rodzinna historia nic nie mówi czy to była jego miłość, pasja czy wynik pragmatycznego podejścia do życia. Skoro był sad, skoro były łąki, dlaczego nie mieć pszczół?
   Jedno jest pewne. Do wszystkiego podchodził poważnie. Praca nie tylko miała być wykonana ale wykonana solidnie i z dobrym efektem.
   Tak więc w spichlerzu wisiały na gwoździu kapelusze pszczelarskie. Duże, materiałowe z szerokim rondem na drucianej obręczy, która go podtrzymywała i do której przyczepiona była czarna woalka chroniąca twarz i szyję. Do tego skórzane rękawice osłaniające dłonie i kombinezon, wkładany przez nogi i zapinany z przodu od kroku po szyję, na zamek. Jeszcze dmuchawa do okadzania pszczół i już można było pracować z pszczołami.
   Dmuchawa miała małe skórzane miechy, które pompowały do wnętrza powietrze rozdmuchując kawałek żarzącej się hubki w środku. Przez metalowy dzióbek wylatywał biały dym, który tak ogłupiał pszczoły, że spokojnie można było zajrzeć do ich domków bez większej obawy przed użądleniem. Dziadek tłumaczył mi, że nie trzeba bać się pszczół, że nie atakowane nie będą napadać na człowieka a ich krążenie wokół ma na celu jedynie rozpoznanie. Kiedy szłam z Nim oglądać miodowe ramki, pszczoły, okadzone dymem z dmuchawy, stawały się powolne i otumanione.
   Jedynie w czasie miodobrania, okadzanie nie zawsze uspokajało je na tyle aby być bezpiecznym od ich ataków. Wtedy w akcie obrony gniazda, potrafiły jak kamikadze z pełną prędkością uderzać, celując w każdy odsłonięty kawałek ciała. Rozbijały się na siatce kapelusza i znów niezmordowanie ponawiały atak. Smucił mnie fakt, że użądlenia oznaczały również koniec ich żywota. Że wraz z żądłem oddają swoje życie dla wspólnego dobra gniazda. Poświęcenie , które wykraczało poza człowiecze normy i budziło mój żal.
   Oprócz stroju dla pszczelarza, w spichlerzu stała również wirówka do odwirowywania ramek z miodem. Było to urządzenie kształtu walca, na trzech nóżkach, metalowe ze zdejmowaną pokrywą na wierzchu, ze stelażem do umieszczania ramek w środku, ustawianych pionowo i koncentrycznie wokół osi, który wprawiało się w ruch razem z ramkami, kręcąc korbą u góry.
   W tej pracy mogłam spokojnie uczestniczyć. Zamknięta w spichlerzu, oddalona od uli, kręciłam zawzięcie rączką korby wprawiając umieszczone w środku ramki z plastrami miodu w ruch obrotowy i patrzyłam jak wąskim, lepkim strumieniem wypływa z kraniku na dole aromatyczny złocisty płyn. Pszczoły wiedzione zapachem, krążyły wściekłe i co rusz atakowały małe okienko spichlerza próbując odbić swą własność. My z Dziadkiem byliśmy bezpieczni, zamknięci i pochłonięci pracą.
   Do miodobrania dochodził rytuał wysysania wosku pszczelego po odwirowaniu. Żadna kromka chleba ze świeżo odwirowanym miodem nie smakowała tak słodko jak te właśnie, grube plastry woskowiny kapiące resztkami miodu z pootwieranych komórek.
   Pewnego lata w pogodny poranek, weszłam do sadu w poszukiwaniu śliwek, kiedy zobaczyłam na wiśni koło stodoły dziwny kulisty twór. Wydawał się żyć, przynajmniej na powierzchni, gdzie widziałam oznaki ruchu. Zaczepiony na gałęzi, uginał ją pod swoim ciężarem. Zaniepokojona pobiegłam do domu zawiadomić o znalezisku. Okazało się, że tak właśnie wygląda wyrojony ul.
   Wujek przygotował duże wiadro i drabinę. Wspiął się w pobliże roju a Dziadek w tym czasie skrapiał je wodą z węża aby zapobiec ucieczce i rozproszeniu. Wujek po prostu zgarnął pszczoły do wiadra i nakrył je ścierką . Potem sprzedali nowy rój sąsiadowi aby nie stanowił konkurencji dla starego gniazda.
   Ule miały się dobrze przez długi czas. Pszczoły produkowały miód, zimowały zabezpieczone aż do wiosny a my cieszyliśmy się ich wytworem w chłodne wieczory.
   Pewnego jednak lata w czasie miodobrania zdarzył się wypadek.
   Byłam z Dziadkiem w spiżarni, zajęta wirowaniem ramek z miodem, kiedy zajrzał do nas Wujek z informacją, że do kuchni wleciała pszczoła i użądliła Ciocię w palec u nogi. Może nie byłaby to istotna wiadomość gdyby nie okazało się, że spuchła Jej cała noga i trzeba było jechać do lekarza. Reakcja na użądlenie była na tyle gwałtowna, że wzbudziła w dorosłych niepokój. Zanim zdążyli zebrać się do wyjazdu opuchlizna objęła już połowę tułowia i obie nogi. Pośpiech był wskazany. Pojechali gnani niepokojem.
   Po powrocie od lekarza ze zdumieniem patrzyłam na Ciocię, tak trudno było Ją rozpoznać.
Była opuchnięta od stóp do głów. Twarz nabrzmiała, ze szparkami zamiast oczu wyglądała jak dobrze wypieczona buła a cała reszta ciała jak napompowana. Okazało się, że Ciocia jest uczulona na jad pszczeli i następnego takiego zdarzenia może nie przeżyć. Decyzja zapadła szybko. Nie można było ryzykować. Ule zostały zlikwidowane.
   Tak skończyła się era pszczół w Życinach.

piątek, 22 maja 2015

Woda pitna



 Szkic wykonany przez mojego brata Andrzeja. 
Droga nad staw, to droga prowadząca do źródełka.


   Żeby dojść do Kolanki, najbardziej gęstego i dzikiego lasu w okolicy, trzeba było zejść z lekkiego zbocza prowadzącego od domu do strumienia, przekroczyć strumień, potem przejść lasek Dziadka i Stryja, minąć pole tytoniu uprawianego przez obie rodziny, staw rybny Dziadka a potem koło źródełka droga wznosiła się pod górę i już zaczynała się Kolanka. 
   Ale zatrzymam się chwilę, jeszcze nie wejdę do lasu.
   Tam gdzie skarpa a nad nią pole usiane poziomkami. Tam gdzie u jej podnóża, w miejscu, gdzie zbocze odsłaniało swoje wapienne, pocięte żyłkami czarnej ziemi wnętrze. Jakby odłamał się kawałek skarpy pokazując co kryje w środku. Tam wypływała woda. Tam właśnie było źródełko.
   A w nim najlepsza woda w okolicy. Krystalicznie czysta, nigdy nie zamarzająca. Czy latem czy zimą, osiągała temperaturę zaledwie kilku stopni. Na dnie zagłębienia wyżłobionego przez wypływającą ze zbocza strugę, widziałam omywane kamienie i małe tajemnicze rybki, nigdy nie zidentyfikowane, które widać upodobały sobie taką wodę. Wodę, w której po kilku sekundach kostniały ręce.
   Bawiłam się sama ze sobą, zanurzając w niej dłonie i próbując wytrzymać jak najdłużej. Potem po wyciągnięciu z podziwem czekałam aż ból zimna zmieni się w mrowienie i znów poczuję ciepło rozlewające się pod skórą.
     Wszyscy wiedzieli, że jeśli przyjeżdżają goście, trzeba przynieść wodę ze źródła. Najlepszą. Dorośli nosili pełne wiadra. Kiedy zaś Babcia wysyłała mnie lub brata, dostawaliśmy po jednym wiadrze i wiadomo było, że przyniesiemy tylko połowę jego objętości.
    Ale zanim napełniłam wiadro, zawsze najpierw kładłam się brzuchem koło wody i piłam ją na leżąco. Nie było lepszego napoju w upalne dni lata.
   Zwierzęta także ceniły sobie źródlaną wodę spod Kolanki.
   Krowy często goniło się do strumienia aby je napoić. Ale równie często zdarzało się, że te, mimo wielkiego pragnienia po wypasie na łące, przeskakiwały strumień i zaczynały pędzić wydawało się, że uciekając. Rozwijały w takich razach prędkość, która za każdym razem wprawiała mnie w zdumienie. Ich ciężkie wymiona majtały się na boki między nogami grożąc urwaniem a one gnały wiedzione pamięcią smaku. Minąwszy lasek i pole tytoniu zatrzymywały się dopiero przy  zboczu i tu z satysfakcją zanurzały pyski w wodzie i piły i piły i piły.
   Pójście do źródła to była wyprawa. Drogę, aby się nie dłużyła, bo to był kawałek, urozmaicałam sobie śpiewaniem. Do dzisiaj potrafię zaśpiewać całą balladę "Murka". Moją ulubioną. Jako, że droga wiodła przez lasek mogłam do woli wydzierać się czy lirycznie zawodzić. Piosenek uczyła mnie Ciocia. Obie lubiłyśmy śpiewać a wtedy uczyło się ich całych na pamięć, z tekstów krążących między znajomymi.
    Przynoszenie wody ze studni zbudowanej przy strumieniu nieopodal domu, to zupełnie co innego.
Studnia była właściwie tylko drewnianą obudową postawioną na źródełku wybijającym tuż koło strumienia i wolno zapełniającym się ponownie po wybraniu kilu wiader. Tam chodziłam z drewnianymi nosidłami i dwoma wiadrami przymocowanymi do  krótkich łańcuchów zwisających z końców jego ramion. Nosidła pośrodku miały wyżłobienie pozwalające wygodnie zarzucić je na ramiona i dopasowujące się do ich kształtu. Noszenie tak  wody nadawało mi we własnym mniemaniu statut dorosłej, mimo że wiadra majtały mi się kilka centymetrów nad ziemią. Ja jednak w swoim mniemaniu kroczyłam wysoka i prosta niczym strzała, unoszona ponad grunt dumą z powierzonego zadania.
   Była też studnia koło domu. Głęboka na wiele betonowych kręgów. Ale tej nie używałam. Była dla mnie zbyt niebezpieczna. Wykopana przez Dziadka z synami, zawsze przykryta okrągłą pokrywą zbitą z desek, była używana przez dorosłych. W późniejszych czasach po wybudowaniu łazienki, to z niej czerpano wodę do domu, poprzez zanurzoną w niej pompę. Mnie pozostawały wyprawy do strumienia lub źródełka.
   O dziwo, noszenie ciężkich wiader z wodą nie poczytywałam sobie nigdy za wykorzystywanie. Uznawałam to raczej za dowód traktowania mnie za godną tego zajęcia.
   Czasami jednak, przewidując czekającą nas wyprawę po wodę, uciekaliśmy z bratem z pola widzenia Babci, zanim zdążyła zawołać nas do siebie. Było tyle innych spraw równie ciekawych i frapujących. Wszak każdy przywilej w końcu może zamienić się w nudną rutynę.

piątek, 15 maja 2015

Pechowe lato



Początki fascynacji mojego brata motorami



Było takie lato, pechowe lato.
   Wujek kupił motorower. Taki, na którym pozwalał jeździć mojemu bratu. Mieliśmy już koło dziesięciu lat, (różnica między nami to tylko rok i miesiąc) więc uznano nas za dostatecznie dorosłych aby dopuścić do maszyny. Mój brat był zachwycony. Szalał na motorowerze po wiejskiej drodze, wzbijając tumany kurzu i budząc zazdrość wiejskich chłopaków zerkających zza płotów.
   Ja do maszyny podchodziłam z szacunkiem. Fascynowała mnie i bałam się jej. Chciałam nauczyć się jeździć, aby jak brat, zaznać wiatru we włosach. Tylko, że maszyna wydawała mi się ciężka i wielka.
- Nie utrzymam jej ciężaru, przygniecie mnie, albo rozbiję ją i siebie na drodze – rozmyślałam z obawą.
   Pozostawał brat, który zaoferował mi przejażdżkę. Pewny swych nowo zdobytych umiejętności postanowił zabrać mnie na drugą stronę rzeki, na pola. Wsiadłam na siodełko za nim i kurczowo chwyciłam się jego koszuli. Nogi luźno spuszczone i lekko odstawione na boki majtały mi się po obu stronach motoroweru, który nie miał podpórek dla pasażera. Przejechaliśmy ostrożnie przez jaz i brat dodał gazu rozpędzając się na pola. Postanowił dojechać do Chańczy. .
   Wjechaliśmy w piaszczystą drogę lasu chanieckiego produkując fontanny piasku za sobą. Motorek zaczął lekko buksować na drodze i chwiać się na strony. Brat jednak nie zwalniał jazdy. Zawadiacko pruł do przodu. No i stało się. Nie wyrobił na lekkim łuku duktu, motorek stracił równowagę i przewrócił się na bok razem z nami.
   Tylko sekundę leżałam przygnieciona jego ciężarem, zanim nie poczułam ostrego bólu na skórze. Wyskoczyłam spod maszyny jak oparzona, głośno krzycząc. Okazało się, że rzeczywiście oparzona. Wyraźny okrągły, czerwony ślad wykwitł na mojej łydce. To rura wydechowa zostawiła pamiątkę, kiedy przewracając się z motorowerem na drogę przykleiłam łydkę do jej rozgrzanego końca.
   To był koniec jazdy. Obojgu nam odechciało się przygód. Brat podniósł motorek i przybity odpowiedzialnością prowadził go jedną ręką a drugą wspierał mnie kiedy kuśtykając wracałam do domu.
   Ciocia zaopatrzyła ranę jakimiś maściami, owinęła bandażem i kazała położyć się, żeby odpocząć. Cóż było robić. Rozpoczęłam rekonwalescencję. Przez kilka dni, rana mocno bolała, więc nie rwałam się do zabaw. Jednak trudno jest wytrzymać długo w bezruchu, kiedy inni zażywają kąpieli, czy ganiają po podwórku. Dlatego wymyśliłam, że jeśli owinę nogę folią, chroniąc przed zamoczeniem, brat będzie mógł mnie powozić materacem po rzece. Było lato, gorąco, świeciło słońce i chciałam do wody. Jakoś sobie zaczęłam radzić. Przyszedł czas kiedy Ciocia uznała, że rana się zagoiła i pozwoliła mi zdjąć opatrunek.
Odzyskałam swobodę. Znów mogłam w pełni korzystać z uroków wakacji.
   Za domem w sadzie, Wujek porąbał deski z rozpadającego się płotu a na jego miejsce postawił nowy. Szkoda było zmarnować te drewniane odpady, więc Babcia wykorzystywała je do palenia pod kuchnią.
Pewnego dnia rano, poprosiła mnie, żebym przyniosła kolejną porcję porąbanych sztachet z ogrodu. Miałam na nogach poranne bambosze z gumową podeszwą i piżamę na sobie, ale z ochotą poszłam za dom nazbierać trochę opału. Układałam porąbane deski w zgięciu łokcia co chwilę schylając się po nowe kawałki. Nagle poczułam, że stąpnęłam na coś twardego. Jakbym trafiła stopą na ostry brzeg kamienia. Nie zwróciłam na to zbytniej uwagi i zaniosłam uzbierane deski do kuchni. Tylko, że coś dziwnego działo się w jednym bamboszu. Jakby coś mi chlupotało, jakby woda nalała mi się do środka. Położyłam kawałki desek koło kuchni, siadłam na stołeczku obok, zdjęłam kapcia i z ciekawością zajrzałam do środka.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że bambosz jest pełen krwi, która wyciekła ze spodu mojej stopy. Z małej dziurki na podeszwie ciągle kapała krew.
   Otóż, Wujek rąbiąc deski na opał, nie zawracał sobie głowy wyjmowaniem z nich gwoździ wiedząc, że całość idzie do spalenia. Ja zaś miałam to szczęście, że trafiłam właśnie na taki wystający gwóźdź.
   Opatrzona noga, tak naprawdę zaczęła mnie boleć dopiero wtedy, kiedy spróbowałam na nią stanąć ponownie. Nic z tego. Ból przeszył mnie od stopy aż po pachwinę. Znów musiałam leżeć. Najgorsze było to, że kolejne dwa tygodnie nie mogłam pływać w rzece. Tym razem żadne zabezpieczenia nie uchroniłyby rany przed zamoczeniem. Smętnie popatrywałam na kąpiącego się brata leżąc na brzegu rzeki. Nawet satysfakcja z traktowania mnie w uprzywilejowany sposób przez rodzinę, nie zagłuszała żalu i tęsknoty za utraconą wolnością i swobodą.
   Wszystko jednak kiedyś się goi. Nadszedł czas kiedy i moja noga przestała boleć a ślad po ranie pozostał tylko małą różową plamką na podeszwie stopy. Zostało jeszcze trochę czasu, żeby móc w pełni skorzystać z uroków lata.
   Miało być naprawdę interesująco bo zapowiedziała swój przyjazd rodzina Taty z Sandomierza.
   Pewnego dnia na podwórko zajechała nysa Wujka Kazika a z niej wysypała się cała gromada ludzi. Ciocia Jadzia z Wujkiem Kazikiem, Babcia Zosia i co najważniejsze moi bracia cioteczni : Grzesiek, Wojtek i Maciek. Ażeby dopełnić obrazu szczęścia wysiadła również Dorotka i Tomek, rodzeństwo cioteczne z Łodzi, które spędzało wakacje u rodziny w Sandomierzu. Dorośli zasiedli do pogaduszek a dzieci pobiegły w swoją stronę. Byłam tak podekscytowana, że trudno było mi zachować spokój. Przywilej bawienia się w gronie dzieci był wyjątkowy a chęć podzielenia się atrakcjami ogromna.
   Już, natychmiast chciałam pokazać kuzynom wszystkie wspaniałości wiejskiego życia. Miałam już wtedy świadomość wyjątkowości miejsca, ale wciąż potrzebowałam potwierdzenia własnej opinii. Więc koniecznie chciałam zaprowadzić gości do strumyka, pójść z nimi do lasu, pokazać najkrótsze zejście do rzeki od płytszej strony. To strome, ukryte między wysokimi ziołami wrotycza i pokrzywy, o nierównym podłożu ścieżki.
   Więc pobiegłam, wołając ich za sobą. I co? Wysforowawszy się przed wszystkich, zaaferowana pokazywaniem drogi potknęłam się. Wylądowałam na ścieżce i już nie mogłam się podnieść.
   Musieli zawołać Wujka, który zaniósł mnie do domu a Ciocia znowu  opatrzyła moją nogę. Tym razem zwichniętą. Nie muszę mówić co było dalej. Zabawy całej gromady dzieci oglądałam z ganku, albo jak udało mi się wykuśtykać, siadałam na schodkach przed nim i tłumiłam łzy żalu.
   Po tym lecie została mi pamiątka. Okrągły ślad na łydce, na którym nigdy już nie chciały wyrosnąć włoski.