poniedziałek, 28 listopada 2016

zakupy

W tamtych czasach gospodarstwa były w dużo większej mierze samowystarczalne. Bo to i krowy (mleko, masło, sery) i kury (jajka, mięso) i świnie ( raz na jakiś czas wędliny samodzielnie wędzone), czasem kaczki i gęsi lub indyki. A dodatkowo, jak to we młynie : mąki, kasze, śruta dla zwierząt. Warzywa z ogródka, ziemniaki z pola.
Jednak mimo to czasami trzeba było jeździć na zakupy.
Najbliżej Życin był Raków.

fragment Rynku w Rakowie
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu

i jego charakterystyczna niska zabudowa
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu
 
Zaledwie trzy kilometry przez las. I tam właśnie wybierała się od czasu do czasu Babcia. Zabierała ze sobą dużą skórzaną, brązową torbę, zasuwaną na suwak i maszerowała o poranku, najczęściej przez las właśnie, na piechotę. Cóż to było te trzy kilometry. Zaledwie przechadzka. Za to wracała najczęściej autobusem, już dobrze koło południa niosąc wypchaną zakupami torbę. Kiedy wybierała się do Rakowa z jajkami na sprzedaż, wtedy w obie strony jeździła autobusem. Jajka od jej kur zawsze miały zbyt w małym sklepiku na rogu Rynku, do którego wchodziło się po schodkach.
Ach, te sklepiki ! Ich urok był dla mnie niezaprzeczalny. Przede wszystkim jednak zapach. Pomieszana woń  pomieszczeń przesyconych dziwnym, nie do określenia, aromatem przeżytych lat i towarów wystawionych na półkach. Wtedy sklepiki trwały niezmienione prze dziesiątki lat. Raz założone mogły być prowadzone przez kolejne pokolenia właścicieli. Niezmienione w swej prostocie, dopasowane do ludzi i czasów.
Tam, w owym sklepiku Babcia wykładała z koszyka jaja a sklepikarz liczył je i wypłacał ustaloną sumę. Oczywiście potem Babcia kupowała różne wiktuały. A dla mnie, jeśli wybrałam się z nią, lody włożone między dwa wafelki. Pyszne z kryształkami lodu w środku, kręcone domowym sposobem. Nie zawsze chodziłam z Babcią na zakupy. Często wybierała się do Rakowa zanim się obudziłam. Wtedy czekałam niecierpliwie na jej powrót.
Najdziwniejsze było to, że pod jej nieobecność dom się zmieniał. Jakby zabrakło w nim istotnego elementu. Cichł bez jej porannej krzątaniny, zamierał razem ze mną jakby zagubiony bez ręki, która kieruje, nadaje sens wszelkim działaniom. Nagle przybywało przestrzeni. Kuchnia z dużej stawała się ogromna i pusta. Kury wałęsały się po podwórku bardziej leniwie i jakby nie znając celu. A ja razem z psami i kotami wyglądałam na drogę szukając oznak ruchu, cienia jej sylwetki w oddali. A kiedy ją dostrzegłam, od przystanku autobusowego trzeba było jeszcze pokonać kawał piaszczystej drogi, ( asfalt wylano po tej stronie wsi dopiero w 2015 roku) biegłam naprzeciw, uwieszając się u jej ręki niepomna, że tym samym przysparzam jej ciężaru. No a potem, po wejściu do kuchni i postawieniu torby na stole, zaczynało się ekscytujące czekanie. Zaczynał się gwar i rozmowy dorosłych.
Babcia zawsze przywoziła ze sobą cukierki. Najczęściej zapakowane w papier zwinięty w zgrabny rożek. I jakoś tak się działo, że zazwyczaj grzebiąc za pozwoleniem dorosłych w torbie ( dziwnie bawiły ich moje poszukiwania) znajdowałam je dopiero na dnie torby, kiedy już wszystkie produkty zostały wypakowane. O nie, nie dostawaliśmy całego rożka. Radość była wielka kiedy każde z nas, brat i ja dostawaliśmy po dwa cukierki. Miały starczyć na długo i były dawkowane, tym większą sprawiając radość im rzadziej je dostawaliśmy. Zwyczaj trzymania pozostałych cukierków w torbie, Babcia zachowała do późnych lat. Być może sama była ich wielbicielką bo widywałam kiedy w wolnych chwilach ssała je cierpliwie aż do końca, nigdy łapczywie gryząc.
Z czasem zakupy stały się łatwiejsze, kiedy w domu przybył samochód. Wtedy to były wyprawy z Ciocią i Wujkiem za kierownicą i oczywiście z nami, bratem i ze mną. Wszak nie mogliśmy przepuścić okazji przejażdżki. Jednak i wówczas zakupy nie tyle kończyły się co zaczynały słodyczami dla nas, nabywanymi w sklepiku na rogu Rynku. Pamiętam kiedy raz Wujek przekonał mnie do  napicia się napoju z butelki zamykanej ceramicznym korkiem ze sprężyną, twierdząc, że to oranżada. Plułam dobre kilka minut kiedy po pierwszym łyku poczułam gorycz piwa. A on śmiał się razem z Ciocią i bratem z mojej pomyłki. Wyjazdy z nimi zawsze oznaczały coś radosnego. Nie gniewałam się, śmiałam się razem z nimi.
Dzisiaj również uśmiecham się wędrując uliczkami pamięci i wspominając lata, które tak szybko minęły.