piątek, 13 maja 2016

Z perspektywy trawy



zdj. z internetu www.globtroter.pl



Jestem pewna, że każdy z nas, w którymś momencie swojego życia leżał w trawie. Zanurzony, otoczony, ogarnięty zielonością.
Ja leżałam na łące, za rzeką w Życinach. W słoneczne dni, szczególnie przed południem, kiedy słońce nie paliło a grzało, kiedy już cała owadzia brać była na nogach i wszędzie wokół huczało, wrzało, wirowało od jej krzątaniny, stawałam na środku łąki. Tej na której palikowało się krowy, kiedy nie było czasu do ich pasania. Na niej była najbujniejsza trawa. Źródło dobra dla ludzi i zwierząt. Rozglądałam się wokół jakbym czegoś szukała, tak naprawdę nie szukając niczego. Zwrócona w stronę hanieckich lasów, mając przed sobą pola a za plecami rzekę i domostwo w pewnym oddaleniu, ( na tyle blisko aby czuć się bezpiecznie i na tyle daleko aby jego widok nie burzył dziewiczości łąk i pól) zatrzymana w biegu, zamierałam. Słońce łaskotało delikatnie skórę gołych ramion i nóg,  ogrzewało twarz a nade wszystko rozgrzewało powietrze wokół. Im niżej się schylałam tym mocniej czułam delikatną mgiełkę, falującą jak fatamorgana, unoszącą się ponad trawami. Coś ciągnęło mnie ku ziemi, coś nieodparcie nakłaniało do położenia się na ciepłym kocu źdźbeł trawy. Wyciągałam się jak długa. Rozkładałam ramiona i nogi jak do robienia bałwanka na śniegu i dopiero wtedy zaznawałam dziwnego spokoju. Jakbym nagle została wtopiona w gorącą parującą ziemię, tworząc tylko mały wzgórek jeszcze jednego życia. Życia należącego do całości, której nie umiałam nazwać ani ogarnąć, ale intuicyjnie wyczuwałam i pragnęłam jak Boga, kiedy w kościele usilnie próbowałam zmaterializować Go  pod jakąkolwiek znaną mi postacią. Nie mając pojęcia o boskości ani transcendencji,  z mojej piersi wyrywało się głębokie – aaach – wypuszczanego powietrza. Lekki półuśmiech mimowolnie wypełzał na usta a potem rozpływał się w spokoju i równowadze chwili. Wzrok błądził po niewielkich obłokach wędrujących przez błękit nieba. Przesuwające się chmury były jak teatr, tworząc dla mnie fantastyczne kształty i formy. Czy je nazywałam ? Nie wiem. Pamiętam jedynie własne w nie zapatrzenie. Nie potrzebowałam ludzi, nie pragnęłam ramion matki, nie rozglądałam się za towarzystwem rówieśników. Bo byłoby to tylko zakłóceniem harmonii.
Potem powoli zaczynałam rejestrować dochodzące zewsząd odgłosy. Szelesty , buczenia, cykania. Świat wokół mojej głowy żył w swojej mikroskali zapraszając do poznania tajemnic.
Ciekawość rosła i skłaniała mnie do odwrócenia się na brzuch. Nagle perspektywa się zmieniała. Przywrócona ziemi powracałam ze świata wielkości i nieogarnięcia do skali mikro, zaczynając podróż w drugą stronę. Niemniej fascynująca ale o wiele bliższa, powodowała, że z rozmiarów nic nie znaczącego pyłka zamieniałam się w Goliata. Zaczynałam odczuwać ciężar rozmiaru moich rąk i nóg. Własne palce delikatnie rozgarniające źdźbła trawy wyglądały jak kolosalne drągi brutalnie burzące porządek nie swojego świata. Pamiętam rozmiar swoich oczu, które nagle nabierały wielkości okien wobec mikrości oczu mrówki czy przemykającego żuka. I ta fascynacja i zachwyt, że oto jest mi dane oglądać jak mrówki zaaferowane ciągną zdobyczne igły z pobliskich sosen aby dołożyć jeszcze jedną cegiełkę do wspólnie budowanego mrowiska. Że widzę, jak pasikonik leniwie wędruje wzdłuż łodygi koniczyny aby wyprostować skrzydła i dać susa na wyniosłą łodygę gorysza. Jak pająk zaczaja się w kryjówce kokona u dołu pajęczyny czekając  na pierwsze drgnienie sieci zwiastujące kolejną ofiarę. Dziwne to było uczucie. Tak samo niezwykłe co niepokojące. Tym razem zamierałam z trwogi aby zminimalizować ewentualne straty w nie swoim świecie jak i z chęci, mimo wszystko, wtopienia się w ten świat. Chociaż w zasięgu ręki, był dla mnie bodaj równie niedostępny jak uniwersum.
Podwójna podróż. Jedna minimalizująca mnie do bytu niemal niedostrzegalnego w obliczu ogromu przestrzeni nade mną, powodująca, że nikłam wobec odległości dzielącej mnie od nieba. Druga sprawiająca, że rozrastałam się do rozmiarów góry wobec mikrości życia toczącego się w gęstwinie traw. Gdzie każda drobina piasku była głazem a liście i łodygi roślin tworzyły nieprzebyty gąszcz pełen tajemnic i zasadzek.


Kiedy dzisiaj ktoś poprosi mnie abym przeniosła się do najszczęśliwszego momentu mojego życia, pełnego spokoju i harmonii,  nieodmiennie pod powiekami pojawia mi się obraz życińskich łąk.