niedziela, 27 grudnia 2015

Magia świąt

Zamknięta w chłodzie pokoju oddawała co najlepsze. Swój świerkowy zapach. Unosił się w czterech ścianach i kiedy uchylałam drzwi wciągałam z lubością wonne powietrze rozkoszując się zapachem lasu, jej pięknem a przede wszystkim oczekiwaniem na cudowności nadchodzących chwil.
Kiedy przyjeżdżaliśmy do Babci na święta koniecznie musiałam zlustrować zawartość spiżarki przy kuchni. Na długim i grubym drągu umieszczonym pod sufitem pyszniły się lśniące od tłuszczu pęta kiełbasy. Zaraz po otwarciu drzwi wślizgiwał się za mną pies licząc na ochłapy. Ale nie tym razem. W święta byłam grzeczna i dokarmianie zostawiałam na czas po wieczerzy. Na półkach spiżarki rozłożone były  ciasta. Makowce, serniki i pierniki.
Nie brałam udziału w przygotowaniach świątecznych. Przyjeżdżaliśmy do Babci w dzień wigilii kiedy już wszystko było gotowe. Tym mocniej odbierałam odmienioną rzeczywistość domu jako magiczną. Nagle znajome kąty nabierały innego wyglądu i znaczenia. Okna przybrane watą wtuloną między skrzydła okiennic nie tylko chroniły przed mrozem ale nadawały poczucie ciepła swą puszystością i bielą. Bo przecież tamte zimy były prawdziwe.
Idąc od autobusu do domu przedzieraliśmy się przez kopny, bielutki świeżo spadły śnieg. Policzki drętwiały od mrozu a ręce w rękawiczkach zapominały ile mają palców, nie czując niemal nic. Skrzypiały buty na śniegu melodię najcudowniejszą, opowiadając o drodze. O zaśnieżonym krajobrazie, o ludziach schowanych w zaciszu domów, o zwierzętach  za zamkniętymi i ogaconymi dodatkowo słomą, drzwiami stajenek. Wokół panowała cisza wieczoru, jaka może panować tylko zimą, kiedy świat śpi snem sprawiedliwym, otulony puchem jak pierzyną. A one niosły swoją pieśń jak przesłanie. Ja słuchałam ich śpiewu i w moim sercu rosło wielkie, ogromne, radosne oczekiwanie na to wszystko co zima przyniosła nam w darze.
Zazwyczaj wieczerza wigilijna miała miejsce przy rozłożystym stole w kuchni, w cieple bijącym od piekarników pracujących pełną parą do ostatniej chwili. Bo przecież rybę można było smażyć tylko w ostatniej chwili i parującą podawać na talerze. Bo na fajerkach stał wielki gar z barszczem a misy z pierogami przytulone do pieca, grzały się w oczekiwaniu na swoją kolej.
Rodzina już w odświętnych strojach biegała w zaaferowaniu dokańczając dwanaście potraw lub ustawiając dodatkowe krzesło i nakrycie przy stole dla wędrowca. Jakże inną wymowę miało wtedy dla mnie to miejsce. Wyobrażałam sobie strudzonego wędrowca okutanego w długi kożuch, stukającego późnym wieczorem do naszych drzwi. Wyobrażałam sobie zdziwienie wszystkich a potem te otwarte szeroko dla niego drzwi i serca. Widziałam oczami duszy jego dziwne, długie, snute przy piecu opowieści o świecie. Dalekim i obcym. Najważniejsze jednak było to, że wierzyłam w obowiązek przyjęcia błąkającego się nieznajomego i wierzyłam w dobroć innych. Bo wtedy nikt  nie myślał o niebezpieczeństwie kryjącym się za nieznajomym a jedynie myślał o mizerii  człowieka bez rodziny i wigilijnego stołu. Może świat był bezpieczniejszy a może jedynie ludzie wokół mnie darzyli ten świat większym zaufaniem.
Łamanie się opłatkiem to rytuał, który miał w sobie powagę jakiej dzisiaj trudno mi szukać w pośpiechu i bezrefleksyjności współczesnych dni.
Życzenia składał Dziadek jako nestor rodu, wszystkim po kolei, łamiąc się opłatkiem z każdym przy stole. Dopiero potem mogliśmy zasiąść do wieczerzy.
Dopóki wszystkie potrawy nie przewędrowały przez stół nikt nie napomknął nawet o prezentach. Kiedy już brzuchy były pełne i rozleniwienie wśród dorosłych brało górę nad gwar rozmów, mogliśmy my dzieci upomnieć się o prezenty czekające w pokoju, złożone pod choinką. Wtedy dopiero cała rodzina przechodziła do pokoju gdzie rozsiadała się przy stole a my biegaliśmy rozdając przygotowane paczki. Szelest rozrywanego papieru, śmiech, ciekawość a potem radość. To był dla mnie czas piękna i spełnienia.
A potem kiedy już wybawiliśmy się nowymi zabawkami i dorośli przenieśli się z powrotem do kuchni na swoje pogaduszki, Babcia ścieliła nam łóżka w tymże pokoju pachnącym lasem z mieniącymi się bąbkami na drzewku. Pierzyny obleczone w nowe poszwy, pachnące praniem i sztywne od magla, pomału rozgrzewały się od naszych dziecięcych ciałek, w końcu oddając nam swoje ciepło. Jeszcze tylko jeden skok pod drzewko po to aby potajemnie wyłuskać kolejnego cukierka wiszącego na choince i zostawić tylko papierek wiszący na nitce i już można było zanurzyć się po uszy w pierze i śnić sen niewinny, dziecięcy o cudach czekających następnego dnia.