wtorek, 28 kwietnia 2015

okruchy


zbierałam gwiazdy
po drogach polnych
uśpione kamienie
zaczajone w rzece
łuski szczupaka
świerszczy nocne
gadanie po świt
zbierałam księżyc
hojnie rozproszony
w tańczące świetliki
w blask tajemnicy
co przemknął wśród traw

w drodze do domu
zgubiłam gwiazdy
na rogatkach wielkich miast

piątek, 24 kwietnia 2015

Był taki kostur


Był taki kostur. Wędrujący.
   Pewnego wieczoru, kiedy nadeszła pora przygotowań do snu, a na dworze zapadał zmrok, ktoś zapukał do drzwi kuchni. Wszedł mężczyzna w sile wieku i chwilę cicho rozmawiał z Dziadkiem i Wujkiem. Wskazał ręką w kierunku ganku a potem wyszedł, z szacunkiem żegnany przez mężczyzn.
   Babcia i Ciocia, cichsze niż zwykle przy powitaniach gości, ani nie rzuciły się do niego proponując mu herbatę ani nie zaprosiły zwyczajowo do stołu. Zajęte swoimi domowymi sprawami, tylko popatrywały na gościa. Kiedy wyszedł, Wujek zajrzał do ganku i po chwili wrócił.
   Siedziałam przy stole nad kolacją, pilnie i z zaciekawieniem obserwując wszystko wokół, majtając nogami pod stołem.
   Coś było inaczej – stwierdziłam zaintrygowana.
   Mężczyźni zamiast zmniejszać tempo życia, jak zwykle pod wieczór, wykazywali niezwykłą aktywność. A to przysiadali przy stole, a to, mimo milkliwości Dziadka, wymieniali jakieś ciche uwagi.
- Zrobić Ci porządną kolację? – Ciocia patrzyła uważnie na Wujka, choć na stole leżały ser, masło, chleb i dzbanek wieczornej kawy zbożowej.
- Może później, teraz pójdę się zdrzemnąć – Wujek zniknął za drzwiami sypialni.
   Tego było mi za wiele. To ja chodziłam pierwsza spać, kiedy dorośli jeszcze długo zostawali w kuchni. Nie wytrzymałam. Wstałam od stołu i niezauważona przez nikogo wyszłam na ganek.
   Oczy rozszerzyły mi się ze zdziwienia. Oparty o ścianę, w rogu stał On. Długi, wyższy ode mnie, biały i sękaty, z powierzchnią gładką jak wypolerowana.
Kostur.
   Nie wiem jak mówili na niego dorośli. W mojej pamięci pozostał kosturem. Dotknęłam go z szacunkiem, który napłynął nie wiadomo skąd. Bo przecież tak naprawdę to tylko gruba, długa gałąź pozbawiona kory. Z sękami i nierównościami, jakby wygładzona dodatkowo.
   Nieraz okorowywałam gałązki wierzbowe aby dobrze przylegały do dłoni, znajdując w tej czynności wiele przyjemności. Więc taki drąg, mimo że większy, nie powinien budzić mojego zdumienia ani napawać dodatkowym szacunkiem. Ot, zabawka jak moje wierzbowe witki, tylko większa, bo dla dorosłych.
   Było jednak w tym drągu coś innego, co kazało mi delikatnie gładzić go palcami, nie ruszając z miejsca. Może sprawiło to dziwne zachowanie dorosłych?
Pora by się dowiedzieć.
   Wróciłam do kuchni.
- Babciu co to za kij stoi w ganku?
Babcia odwróciła się od kuchni, przy której stała
- A, to robońku nie jest zwykły kij. To dla mężczyzn, żeby pilnowali wsi.
Nadstawiłam uszu. Musiałam dowiedzieć się więcej.
A było tak.
   W czasach kiedy nie było latarni ulicznych ani ubitych dróg przez wieś, tylko piaszczyste dukty, sami mieszkańcy dbali o swoje bezpieczeństwo. Stworzyli system a wraz z systemem symbole.
   Każda rodzina miała obowiązek strużowania we wsi przez jedną noc. Wytypowani przez rodzinę mężczyźni, najczęściej dwóch, kiedy zapadał zmrok, wyruszali na nocny obchód wsi.
Strzegli przed zagrożeniem rabunkiem, wypatrywali ognia. Nie było zmiłowania. Całą długą noc wędrowali drogą z jednego końca wsi na drugi, pilnując bezpieczeństwa i snu mieszkańców. Z nastaniem świtu wracali do domu, na krótką drzemkę przed kolejnym pracowitym dniem. A wieczorem szli do sąsiada aby wraz z kosturem przekazać mu obowiązek straży.
I tak co noc wieś była pod ochroną.
   W czasach kiedy nie znano pojęcia straży obywatelskiej, kiedy kierowano się potrzebą i zdrowym rozsądkiem, stworzono zgodnie, system funkcjonujący od pokoleń.
A kostur?
  Nie tylko był bronią. Był symbolem. I przywołaniem do obowiązku, którego nikt nie śmiał pominąć. Wygładzony przez kolejne dzierżące go dłonie, oznaczał siłę i bezpieczeństwo.
Może stąd mój do niego szacunek?

sobota, 18 kwietnia 2015

Ganek i lalka






Widok na dom i ganek (jeszcze z sienią po lewej stronie, zamiast pokoju Wujka i Cioci) i przed założeniem drugiego ogródka. Nie ma też jeszcze agawy


 Ganek zbudowany był tak, że dzielił dom na części. Początkowo nierówne, zanim  Wujek nie przebudował  sieni na pokój, potem symetryczne po zmianach.
   Stojąc na wprost ganku, po jednej stronie miało się widok na dwa okna pokoju dziadków a po drugiej było okno od kuchni i okno pokoju Wujka i Cioci. Wcześniej zamiast ich pokojowego okna były tylko drzwi do sieni z małym okienkiem u góry.
   Przy ścianach domu,po bokach ganku, Babcia założyła niewielkie ogródki otoczone niskim płotem. Po prawej królowały piwonie. Tam też, pośrodku na niewysokim pieńku stała wielka drewniana donica, pomalowana na zielono, a w niej ogromna agawa z liśćmi szerokości moich trzech małych dłoni. Każdy liść na brzegach miał rząd ostrych kolców a zraniony płakał białym gorzkim sokiem. Zawsze jesienią agawa była wnoszona do pokoju i zimowała w chłodzie z rzadka ogrzewanego wnętrza.
   Drugi ogródek to przede wszystkim królestwo różnobarwnych dalii.  Przy samym oknie kuchennym wzbijały się do góry opierając o mur malwy, polskie, już zapomniane kwiaty. Zaś pod koniec lata wybuchały kolorami astry. Lwie paszcze, lilie nazywane liliami św. Józefa,  kwitnące na biało i oszałamiająco pachnące, tak mocno,że aż duszące i cynie sadzone za sprawą Cioci, to wszystko kobierzec barw i zapachów drugiego ogródka. Co kilka dni z tej obfitości wybierany był bukiet i stawiany na stole w pokojach, przenosząc radość ogrodu do wnętrza.
   Kiedy budziłam się rano, słońce świeciło wprost na frontową ścianę domu, tworząc w ganku cieplutki, miły kącik. Zanim zabrałam się do śniadania lubiłam, jeszcze w piżamie, siadać tam i grzać się w promieniach słońca, patrząc jak życie kipi na podwórku i pomału dostrajać się do jego rytmu.
   Ganek był do połowy drewniany, z pociemniałego od upływu czasu drewna, barwy buro brązowej, niemal czarnej, postawiony na solidnej kamiennej podmurówce. Trzy schodki, po których wchodziło się do niego,  wyrównywały poziom między gruntem i jego drewnianą podłogą. Nagrzewane słońcem, do wieczora zachowywały ciepło. Idealnie nadawały się do siadania i tłuczenia orzechów laskowych przyniesionych z Kolanki, do łuskania słonecznika i plucia łupinkami na odległość (szkoda, że Babcia potem kazała je zamiatać),a najlepiej służyły do posiadywań przed zaśnięciem. Za plecami słyszałam gwar rozmów w kuchni, przez uchylone kuchenne drzwi biła łuna światła, a ja łapałam ostatnie ciepło kamieni kiedy wieczór otulał mnie chłodem ciągnącym znad rzeki.
   W środku ganku, po obu stronach, Dziadek zbudował ławeczki. Na tej, po prawej stronie od wejścia, stały dwa wiadra na wodę. Źródlaną wodę z nich, można było pić czerpiąc ją metalowym kubkiem stojącym obok. Dziadek i Wujek nieraz wpadali do ganku z młyna, tylko po to aby się jej napić. Woda była zimna i dlatego po wieczornym udoju, Babcia zanurzała w niej kankę ze świeżym mlekiem do wystudzenia i odstania śmietanki. A rano znów napełniano wiadra świeżą wodą.
   Pod ławką po drugiej stronie, były zgromadzone polana do palenia pod kuchnią, przynoszone z szopy gdzie był ich cały roczny zapas i ustawione w szeregu gumiaki z filcowym wykończeniem cholewy.
  Fragmenty ganku stanowiące część ściany domu, po obu stronach drzwi do kuchni, służyły jako wieszaki. Tam na gwoździach wisiały lampy naftowe, już z rzadka używane, drewniane nosidła na wodę, kapota Dziadka, którą zarzucał na siebie przed wyjściem, kiedy padało, kaszkiet Wujka i swetry do pasania krów w chłodne dni, Babci.
   Drewniana ściana ganku kończyła się na poziomie stojących wiader. Powyżej zaczynały się okna z szybkami łączonymi wąskimi szprosami, sięgające aż po daszek. Drzwi również były oszklone, dlatego widok z ganku tworzył panoramę obejmującą podwórko gospodarcze odgrodzone wysokim płotem, tak że widać było tylko górną połowę zabudowań za nim, podwórko przed młynem na wprost, a po lewej młyn z turbiną, jaz, rzekę i kawałek łąki za rzeką.  
   Tuż przy suficie był mały ustęp stworzony przez kończącą się ściankę, gdzie odłożone leżały: ostrzałka do kosy, zakrzywiony nóż ogrodniczy czy pudełko po landrynkach wypełnione gwoździami. Niby poza zasięgiem rąk dzieci, ale te, jak dobrze się postarały i wdrapały na ławkę, mogły penetrować i takie zakątki, próbując zaspokoić wiecznie dręczącą ich ciekawość i pytania - Co tam jest? .
   Późnymi popołudniami, kiedy już nie było nastroju do biegania po łąkach a chłód wieczoru odstręczał od kąpieli w zimnej rzece, syta wrażeń  po całym dniu przebywania z psem i kotami, po łowieniu ryb i obserwowaniu chruścików na płyciźnie, ganianiu za kurami i pasaniu krów, dobrze było przysiąść w ganku i zająć się czymś innym.
   I wtedy tak miło plotło się bicze z turzycy lub robiło gwizdki z wierzbowych witek. Ale mnie najmilej tworzyło się lalki z kęp trawy. Kiedy brat zajęty swoimi sprawami, znikał z pola widzenia, mogłam zająć się dziewczyńskimi przyjemnościami.
   Była taka trawa, która rosła koło tytoniowego pola i nadawała się do tego celu doskonale. Jednym zamaszystym ruchem wyrywałam ją z ziemi chwytając garścią za gęstą czuprynę suchych źdźbeł . Wyskakiwała z piaszczystego podłoża ukazując brodę równie gęstych delikatnych korzeni, zebranych w wiązkę. Przynosiłam ją do ganku, siadałam na ławeczce i zabierałam się do modelowania.
   Wcześniej wytrzepawszy piach, z korzeni robiłam głowę. Zbierałam w pęk cienkie nitki gumką lub wstążką, tak że powstawało coś na kształt kulki a poniżej związane korzonki plotłam w warkocz. To była głowa z fryzurą. Trzeba było wpiąć szpilkami małe guziczki ,żeby twarz ożyła. Czarne na oczy, czerwony na usta. Teraz wystarczyło podzielić źdźbła na trzy części u nasady korzeni i już z dwóch skrajanych wiązek powstawały ręce. Reszta stanowiła zaczątek tułowia i nóg lub jeśli tego chciałam stawała się długą suknią.
Budowałam lalce łóżko z pudełek po butach, szyłam ze szmatek kołderkę, ubierałam w sukienki ze ścinek materiałowych.
   Tworzyłam lalki nie dlatego, że pozbawiono mnie zabawek, ale dlatego, że sprawiało mi to radość i nie pragnęłam innych rozrywek. Tak powstałe towarzyszki zabaw służyły mi dopóki trawa nie pokruszyła się doszczętnie a korzonkowe włosy, wielokrotnie czesane, nie wypadły. Wtedy znowu wybierałam się po następną kępę i zasiadałam w ganku do pracy.
   Do dzisiaj pozostała mi miłość do rękodzieła. Zaś ganki, wspomnienie chwil spędzanych w zaciszu miejsca, przerywanego tylko bzyczeniem much rozbijających się o szyby, stały się kwintesencją wiejskiego domu.
  

czwartek, 2 kwietnia 2015

Kiedy pada deszcz


zdjęcie z internetu ewamaria030.blox.pl

  Pamiętacie?
- "W czasie deszczu dzieci się nudzą" - śpiewała Barbara Kraftówna w Kabarecie Starszych Panów.
   Czy rzeczywiście? Czy nudziłam się w deszcz?

   Czułam, że czas w takich chwilach zwalniał. Ale nie znaczy, że życie stawało w miejscu. W dalszym ciągu dorośli krzątali się wokół swoich prac, jedynie narzucając na siebie kapoty w drodze do młyna czy obory.
   Kury zbite w gromadkę chowały się pod zadaszeniami, a autsajderki uciekały w krzaki niechętne do powrotu na podwórko. Krowy układały się na boku w oborze i z melancholią i spokojem przeżuwały strawę.
   Chłopi czekający na przemiał, schodzili z wozów, wcześniej zarzuciwszy derki na konie, i chowali się do młyna. Zbici w grupy kurzyli skręcone papierosy, smętnie spoglądając przez uchylone drzwi na mokry świat. Ich rozmowy przerywane długimi chwilami milczenia, zwalniały w rytm spadających kropli.
   Lubiłam siadać na ganku i obserwować deszcz. Lśniące liście na krzakach bzu, tworzące się kałuże na podwórku i kręgi na rzece od spadających kropli. Ganek, drewniany, oszklony ze wszystkich stron,  dawał rozległy widok na okolice. Zapatrzona, popadałam w melancholijne nastroje i wyobrażałam sobie siebie wędrującą samotnie przez mokry świat. Czy po prostu, zasłuchiwałam się w szum deszczu, nie odczuwając żadnych innych potrzeb. Było mi dobrze zarówno z deszczem jak i melancholią.
   Dachy domu i zabudowań gospodarczych nie miały zainstalowanych rynien. Połać dachu wystawała ponad mur na około metr. Na tyle dużo, że ludzie, a ja na pewno, mogli przemykać wzdłuż budynku pod jego okapem, nie moknąc nadmiernie. Kiedy deszcz padał długo, na ziemi pod okapem, spływająca z dachu woda tworzyła zagłębienia. Nierówno, zależnie od tego gdzie znajdowały ujście spływające strumyki i krople, powstawały dołki wypłukane aż do czystego piasku skrytego pod cienką warstwą gleby. Nie wiem dlaczego tak bardzo kochałam ten widok. Do dzisiaj stanowi kwintesencję deszczowej pory na wsi. Oczywiście wychodziłam z domu, żeby właśnie pod tym wąskim okapem szukać schronienia. Ale przede wszystkim słuchać deszczu. Stawałam przytulona do wrót stodoły i zapatrzona, zasłuchana, zlewałam się z deszczowym światem. Krople z cichym pluskiem spadały w kałuże u moich stóp
- klip,klip…
Świat szarzał i nieruchomiał zatrzymany w biegu.

   Nie zawsze deszcz to chwile melancholii i zadumy. Bywały dni słoneczne, kiedy nagle nadpływała mała chmura, nie wiadomo skąd i znienacka zaczynało padać. Jeszcze na obrzeżach widnokręgu świeciło słońce a ja wybiegałam na bosaka pod ciepłe strugi, kręcąc się z zapamiętaniem jak mały derwisz, rozchlapując szybko tworzące się kałuże i śpiewając ile sił w piersiach - Deszczyk majowy pada nam na głowy - nie zważając na to, że maj dawno przeminął i nastał lipiec, pora letnich deszczy. 
Co z tego, że sukienka w kilka chwil stawała się mokra. Deszcz był przyjazny i ożywczy a mnie rozpierała nie wiadomo skąd nadpływająca radość. Wyciągałam szyję i zapatrzona w niebo łapałam ustami krople deszczu.
   Taki deszcz trwał zazwyczaj krótko i już po chwili zza chmury wychodziło słońce a moja sukienka schła błyskawicznie  w jego promieniach. Nawet nie musiałam się przebierać.
   Pamiętam pewien bardzo szczególny deszcz.
   Stałam na środku podwórka rozglądając się za Babcią sypiącą ziarno kurom, gdy nagle poczułam pierwsze krople  na ramionach rozgrzanych słońcem. Błyskawicznie drobne delikatne kropelki, jak mgiełka, objęły mnie w posiadanie. Rozejrzałam się wokół i zdumiałam. Połowa podwórka była mokra podczas gdy druga pozostawała sucha i zalana słońcem. Linia deszczu była tak wyraźna jakby ją ktoś narysował. Z zachwytem zaczęłam biegać od jednej strefy do drugiej, co chwilę przekraczając granicę opadu.
Odnalazłam początek deszczu!
Moja radość nie miała granic. Oczywiście po chwili deszcz wypadał się i znów zapanowało nad wszystkim słońce. Jeszcze przez moment patrzyłam jak połowa podwórka wysycha a potem nie pozostał już ani ślad z tego zdumiewającego zjawiska.

   Bywały też i takie dni kiedy padało i padało bez końca. Ale i wtedy nie ogarniała mnie nuda. Zaczynałam buszować po zakamarkach domu, zaglądając do spichlerza i na strych. Albo chowałam się w oborze i patrzyłam jak jaskółki usadowione na belkach pod powałą czekają cierpliwie na słońce, świergoląc między sobą cicho.
   W takie dni świetnie budowało się tunele w sianie zwiezionym do stodoły. Albo skakało na siano z górnego piętra. Można było zajrzeć do garażu gdzie stały owiane zapachem spalin motory Dziadka i Wujka, a po bokach na półkach, było mnóstwo nieznanych części do nich. Czy inność tego świata czy niezwykłość zapachów powodowała, że namiętnie wąchałam roznoszącą się tam woń spalin i smarów. Można było też zajść do stolarni Dziadka i spróbować swoich sił strugając kawałki drewna w oczekiwaniu na jakiś kształt, chwilowo jeszcze nie znany. Potem powstawały formy, którym szukałam przeznaczenia.
Można było przysiąść w kuchni na stołeczku i zapatrzyć się w ogień pod kuchnią, zasłuchać się w pogaduszki Babci i Cioci o rodzinie i znajomych. Niepotrzebne było radio ani telewizja. Świat był ciekawy bez względu na pogodę.
   Nie, w czasie deszczu na pewno nie można było się nudzić.