piątek, 29 maja 2015

Era pszczół



   Były drewniane na nóżkach, typowe i tylko trzy lub cztery. Miały mały wlot na wysokości kilku centymetrów od dołu, z drewnianym niewielkim podestem do lądowania. Kwadratowe w przekroju, malowane na zielono zlewały się z zielenią sadu. Ule.
   Stały pośród drzew owocowych w ogrodzie za domem, bliżej rzeki. Nieopodal śliwy z przekrzywionym pniem i uschniętej do połowy , w pobliżu gruszy ulęgałki, zawsze w lecie obsypanej obficie owocami, których nie trzeba było zrywać. Spadały obfitym deszczem i zalegały wokół pnia. Jeśli pokryły zieleń trawy i nie było czasu ani pomysłu na ich wykorzystanie, wystarczyło wpuścić krowę na wypas do sadu aby poradziła sobie z ich nadmiarem. Słodkie, nieduże w sam raz na jeden, dwa gryzy, były przysmakiem ludzi i zwierząt. Wokół nich, nad nimi kłębiły się osy i pszczoły zwabione ich słodyczą i miodowym zapachem.
   W porze wiosennej, w sadzie wystarczyło zadrzeć głowę do góry i spojrzeć na kwitnące gałęzie, wsłuchać się w monotonne delikatne brzęczenie aby zdać sobie sprawę z obecności tysięcy owadzich zapylaczy.
   Pracowicie uwijały się między kwiatami kursując z zawziętością i niezmordowaniem między drzewami i ulami. Pszczoły.
   Kiedy kładłam się w ogrodzie na kocu, sama, w bezpiecznej odległości od uli, założywszy ręce za głowę, zatapiałam się w muzyce ich pracy. Przyglądałam się kolejce przy wejściach do uli, oglądałam robotnice z żółtym bagażem przyczepionym do tylnych odnóży, który  wyglądał jak małe bomby gotowe do zrzucenia. Patrzyłam, jeszcze wtedy nie rozumiejąc, jak przed wejściem do środka dotykają się czułkami, jakby się witały. W rzeczywistości był to skomplikowany kod informujący siostry o odnalezionych źródłach pyłku kwiatowego, o jego obfitości czy kierunku poszukiwań. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później, wędrując ścieżkami wiedzy w poszukiwaniu zrozumienia.
   Dziadek założył ule bo nie potrafił siedzieć bezczynnie. Rodzinna historia nic nie mówi czy to była jego miłość, pasja czy wynik pragmatycznego podejścia do życia. Skoro był sad, skoro były łąki, dlaczego nie mieć pszczół?
   Jedno jest pewne. Do wszystkiego podchodził poważnie. Praca nie tylko miała być wykonana ale wykonana solidnie i z dobrym efektem.
   Tak więc w spichlerzu wisiały na gwoździu kapelusze pszczelarskie. Duże, materiałowe z szerokim rondem na drucianej obręczy, która go podtrzymywała i do której przyczepiona była czarna woalka chroniąca twarz i szyję. Do tego skórzane rękawice osłaniające dłonie i kombinezon, wkładany przez nogi i zapinany z przodu od kroku po szyję, na zamek. Jeszcze dmuchawa do okadzania pszczół i już można było pracować z pszczołami.
   Dmuchawa miała małe skórzane miechy, które pompowały do wnętrza powietrze rozdmuchując kawałek żarzącej się hubki w środku. Przez metalowy dzióbek wylatywał biały dym, który tak ogłupiał pszczoły, że spokojnie można było zajrzeć do ich domków bez większej obawy przed użądleniem. Dziadek tłumaczył mi, że nie trzeba bać się pszczół, że nie atakowane nie będą napadać na człowieka a ich krążenie wokół ma na celu jedynie rozpoznanie. Kiedy szłam z Nim oglądać miodowe ramki, pszczoły, okadzone dymem z dmuchawy, stawały się powolne i otumanione.
   Jedynie w czasie miodobrania, okadzanie nie zawsze uspokajało je na tyle aby być bezpiecznym od ich ataków. Wtedy w akcie obrony gniazda, potrafiły jak kamikadze z pełną prędkością uderzać, celując w każdy odsłonięty kawałek ciała. Rozbijały się na siatce kapelusza i znów niezmordowanie ponawiały atak. Smucił mnie fakt, że użądlenia oznaczały również koniec ich żywota. Że wraz z żądłem oddają swoje życie dla wspólnego dobra gniazda. Poświęcenie , które wykraczało poza człowiecze normy i budziło mój żal.
   Oprócz stroju dla pszczelarza, w spichlerzu stała również wirówka do odwirowywania ramek z miodem. Było to urządzenie kształtu walca, na trzech nóżkach, metalowe ze zdejmowaną pokrywą na wierzchu, ze stelażem do umieszczania ramek w środku, ustawianych pionowo i koncentrycznie wokół osi, który wprawiało się w ruch razem z ramkami, kręcąc korbą u góry.
   W tej pracy mogłam spokojnie uczestniczyć. Zamknięta w spichlerzu, oddalona od uli, kręciłam zawzięcie rączką korby wprawiając umieszczone w środku ramki z plastrami miodu w ruch obrotowy i patrzyłam jak wąskim, lepkim strumieniem wypływa z kraniku na dole aromatyczny złocisty płyn. Pszczoły wiedzione zapachem, krążyły wściekłe i co rusz atakowały małe okienko spichlerza próbując odbić swą własność. My z Dziadkiem byliśmy bezpieczni, zamknięci i pochłonięci pracą.
   Do miodobrania dochodził rytuał wysysania wosku pszczelego po odwirowaniu. Żadna kromka chleba ze świeżo odwirowanym miodem nie smakowała tak słodko jak te właśnie, grube plastry woskowiny kapiące resztkami miodu z pootwieranych komórek.
   Pewnego lata w pogodny poranek, weszłam do sadu w poszukiwaniu śliwek, kiedy zobaczyłam na wiśni koło stodoły dziwny kulisty twór. Wydawał się żyć, przynajmniej na powierzchni, gdzie widziałam oznaki ruchu. Zaczepiony na gałęzi, uginał ją pod swoim ciężarem. Zaniepokojona pobiegłam do domu zawiadomić o znalezisku. Okazało się, że tak właśnie wygląda wyrojony ul.
   Wujek przygotował duże wiadro i drabinę. Wspiął się w pobliże roju a Dziadek w tym czasie skrapiał je wodą z węża aby zapobiec ucieczce i rozproszeniu. Wujek po prostu zgarnął pszczoły do wiadra i nakrył je ścierką . Potem sprzedali nowy rój sąsiadowi aby nie stanowił konkurencji dla starego gniazda.
   Ule miały się dobrze przez długi czas. Pszczoły produkowały miód, zimowały zabezpieczone aż do wiosny a my cieszyliśmy się ich wytworem w chłodne wieczory.
   Pewnego jednak lata w czasie miodobrania zdarzył się wypadek.
   Byłam z Dziadkiem w spiżarni, zajęta wirowaniem ramek z miodem, kiedy zajrzał do nas Wujek z informacją, że do kuchni wleciała pszczoła i użądliła Ciocię w palec u nogi. Może nie byłaby to istotna wiadomość gdyby nie okazało się, że spuchła Jej cała noga i trzeba było jechać do lekarza. Reakcja na użądlenie była na tyle gwałtowna, że wzbudziła w dorosłych niepokój. Zanim zdążyli zebrać się do wyjazdu opuchlizna objęła już połowę tułowia i obie nogi. Pośpiech był wskazany. Pojechali gnani niepokojem.
   Po powrocie od lekarza ze zdumieniem patrzyłam na Ciocię, tak trudno było Ją rozpoznać.
Była opuchnięta od stóp do głów. Twarz nabrzmiała, ze szparkami zamiast oczu wyglądała jak dobrze wypieczona buła a cała reszta ciała jak napompowana. Okazało się, że Ciocia jest uczulona na jad pszczeli i następnego takiego zdarzenia może nie przeżyć. Decyzja zapadła szybko. Nie można było ryzykować. Ule zostały zlikwidowane.
   Tak skończyła się era pszczół w Życinach.

piątek, 22 maja 2015

Woda pitna



 Szkic wykonany przez mojego brata Andrzeja. 
Droga nad staw, to droga prowadząca do źródełka.


   Żeby dojść do Kolanki, najbardziej gęstego i dzikiego lasu w okolicy, trzeba było zejść z lekkiego zbocza prowadzącego od domu do strumienia, przekroczyć strumień, potem przejść lasek Dziadka i Stryja, minąć pole tytoniu uprawianego przez obie rodziny, staw rybny Dziadka a potem koło źródełka droga wznosiła się pod górę i już zaczynała się Kolanka. 
   Ale zatrzymam się chwilę, jeszcze nie wejdę do lasu.
   Tam gdzie skarpa a nad nią pole usiane poziomkami. Tam gdzie u jej podnóża, w miejscu, gdzie zbocze odsłaniało swoje wapienne, pocięte żyłkami czarnej ziemi wnętrze. Jakby odłamał się kawałek skarpy pokazując co kryje w środku. Tam wypływała woda. Tam właśnie było źródełko.
   A w nim najlepsza woda w okolicy. Krystalicznie czysta, nigdy nie zamarzająca. Czy latem czy zimą, osiągała temperaturę zaledwie kilku stopni. Na dnie zagłębienia wyżłobionego przez wypływającą ze zbocza strugę, widziałam omywane kamienie i małe tajemnicze rybki, nigdy nie zidentyfikowane, które widać upodobały sobie taką wodę. Wodę, w której po kilku sekundach kostniały ręce.
   Bawiłam się sama ze sobą, zanurzając w niej dłonie i próbując wytrzymać jak najdłużej. Potem po wyciągnięciu z podziwem czekałam aż ból zimna zmieni się w mrowienie i znów poczuję ciepło rozlewające się pod skórą.
     Wszyscy wiedzieli, że jeśli przyjeżdżają goście, trzeba przynieść wodę ze źródła. Najlepszą. Dorośli nosili pełne wiadra. Kiedy zaś Babcia wysyłała mnie lub brata, dostawaliśmy po jednym wiadrze i wiadomo było, że przyniesiemy tylko połowę jego objętości.
    Ale zanim napełniłam wiadro, zawsze najpierw kładłam się brzuchem koło wody i piłam ją na leżąco. Nie było lepszego napoju w upalne dni lata.
   Zwierzęta także ceniły sobie źródlaną wodę spod Kolanki.
   Krowy często goniło się do strumienia aby je napoić. Ale równie często zdarzało się, że te, mimo wielkiego pragnienia po wypasie na łące, przeskakiwały strumień i zaczynały pędzić wydawało się, że uciekając. Rozwijały w takich razach prędkość, która za każdym razem wprawiała mnie w zdumienie. Ich ciężkie wymiona majtały się na boki między nogami grożąc urwaniem a one gnały wiedzione pamięcią smaku. Minąwszy lasek i pole tytoniu zatrzymywały się dopiero przy  zboczu i tu z satysfakcją zanurzały pyski w wodzie i piły i piły i piły.
   Pójście do źródła to była wyprawa. Drogę, aby się nie dłużyła, bo to był kawałek, urozmaicałam sobie śpiewaniem. Do dzisiaj potrafię zaśpiewać całą balladę "Murka". Moją ulubioną. Jako, że droga wiodła przez lasek mogłam do woli wydzierać się czy lirycznie zawodzić. Piosenek uczyła mnie Ciocia. Obie lubiłyśmy śpiewać a wtedy uczyło się ich całych na pamięć, z tekstów krążących między znajomymi.
    Przynoszenie wody ze studni zbudowanej przy strumieniu nieopodal domu, to zupełnie co innego.
Studnia była właściwie tylko drewnianą obudową postawioną na źródełku wybijającym tuż koło strumienia i wolno zapełniającym się ponownie po wybraniu kilu wiader. Tam chodziłam z drewnianymi nosidłami i dwoma wiadrami przymocowanymi do  krótkich łańcuchów zwisających z końców jego ramion. Nosidła pośrodku miały wyżłobienie pozwalające wygodnie zarzucić je na ramiona i dopasowujące się do ich kształtu. Noszenie tak  wody nadawało mi we własnym mniemaniu statut dorosłej, mimo że wiadra majtały mi się kilka centymetrów nad ziemią. Ja jednak w swoim mniemaniu kroczyłam wysoka i prosta niczym strzała, unoszona ponad grunt dumą z powierzonego zadania.
   Była też studnia koło domu. Głęboka na wiele betonowych kręgów. Ale tej nie używałam. Była dla mnie zbyt niebezpieczna. Wykopana przez Dziadka z synami, zawsze przykryta okrągłą pokrywą zbitą z desek, była używana przez dorosłych. W późniejszych czasach po wybudowaniu łazienki, to z niej czerpano wodę do domu, poprzez zanurzoną w niej pompę. Mnie pozostawały wyprawy do strumienia lub źródełka.
   O dziwo, noszenie ciężkich wiader z wodą nie poczytywałam sobie nigdy za wykorzystywanie. Uznawałam to raczej za dowód traktowania mnie za godną tego zajęcia.
   Czasami jednak, przewidując czekającą nas wyprawę po wodę, uciekaliśmy z bratem z pola widzenia Babci, zanim zdążyła zawołać nas do siebie. Było tyle innych spraw równie ciekawych i frapujących. Wszak każdy przywilej w końcu może zamienić się w nudną rutynę.

piątek, 15 maja 2015

Pechowe lato



Początki fascynacji mojego brata motorami



Było takie lato, pechowe lato.
   Wujek kupił motorower. Taki, na którym pozwalał jeździć mojemu bratu. Mieliśmy już koło dziesięciu lat, (różnica między nami to tylko rok i miesiąc) więc uznano nas za dostatecznie dorosłych aby dopuścić do maszyny. Mój brat był zachwycony. Szalał na motorowerze po wiejskiej drodze, wzbijając tumany kurzu i budząc zazdrość wiejskich chłopaków zerkających zza płotów.
   Ja do maszyny podchodziłam z szacunkiem. Fascynowała mnie i bałam się jej. Chciałam nauczyć się jeździć, aby jak brat, zaznać wiatru we włosach. Tylko, że maszyna wydawała mi się ciężka i wielka.
- Nie utrzymam jej ciężaru, przygniecie mnie, albo rozbiję ją i siebie na drodze – rozmyślałam z obawą.
   Pozostawał brat, który zaoferował mi przejażdżkę. Pewny swych nowo zdobytych umiejętności postanowił zabrać mnie na drugą stronę rzeki, na pola. Wsiadłam na siodełko za nim i kurczowo chwyciłam się jego koszuli. Nogi luźno spuszczone i lekko odstawione na boki majtały mi się po obu stronach motoroweru, który nie miał podpórek dla pasażera. Przejechaliśmy ostrożnie przez jaz i brat dodał gazu rozpędzając się na pola. Postanowił dojechać do Chańczy. .
   Wjechaliśmy w piaszczystą drogę lasu chanieckiego produkując fontanny piasku za sobą. Motorek zaczął lekko buksować na drodze i chwiać się na strony. Brat jednak nie zwalniał jazdy. Zawadiacko pruł do przodu. No i stało się. Nie wyrobił na lekkim łuku duktu, motorek stracił równowagę i przewrócił się na bok razem z nami.
   Tylko sekundę leżałam przygnieciona jego ciężarem, zanim nie poczułam ostrego bólu na skórze. Wyskoczyłam spod maszyny jak oparzona, głośno krzycząc. Okazało się, że rzeczywiście oparzona. Wyraźny okrągły, czerwony ślad wykwitł na mojej łydce. To rura wydechowa zostawiła pamiątkę, kiedy przewracając się z motorowerem na drogę przykleiłam łydkę do jej rozgrzanego końca.
   To był koniec jazdy. Obojgu nam odechciało się przygód. Brat podniósł motorek i przybity odpowiedzialnością prowadził go jedną ręką a drugą wspierał mnie kiedy kuśtykając wracałam do domu.
   Ciocia zaopatrzyła ranę jakimiś maściami, owinęła bandażem i kazała położyć się, żeby odpocząć. Cóż było robić. Rozpoczęłam rekonwalescencję. Przez kilka dni, rana mocno bolała, więc nie rwałam się do zabaw. Jednak trudno jest wytrzymać długo w bezruchu, kiedy inni zażywają kąpieli, czy ganiają po podwórku. Dlatego wymyśliłam, że jeśli owinę nogę folią, chroniąc przed zamoczeniem, brat będzie mógł mnie powozić materacem po rzece. Było lato, gorąco, świeciło słońce i chciałam do wody. Jakoś sobie zaczęłam radzić. Przyszedł czas kiedy Ciocia uznała, że rana się zagoiła i pozwoliła mi zdjąć opatrunek.
Odzyskałam swobodę. Znów mogłam w pełni korzystać z uroków wakacji.
   Za domem w sadzie, Wujek porąbał deski z rozpadającego się płotu a na jego miejsce postawił nowy. Szkoda było zmarnować te drewniane odpady, więc Babcia wykorzystywała je do palenia pod kuchnią.
Pewnego dnia rano, poprosiła mnie, żebym przyniosła kolejną porcję porąbanych sztachet z ogrodu. Miałam na nogach poranne bambosze z gumową podeszwą i piżamę na sobie, ale z ochotą poszłam za dom nazbierać trochę opału. Układałam porąbane deski w zgięciu łokcia co chwilę schylając się po nowe kawałki. Nagle poczułam, że stąpnęłam na coś twardego. Jakbym trafiła stopą na ostry brzeg kamienia. Nie zwróciłam na to zbytniej uwagi i zaniosłam uzbierane deski do kuchni. Tylko, że coś dziwnego działo się w jednym bamboszu. Jakby coś mi chlupotało, jakby woda nalała mi się do środka. Położyłam kawałki desek koło kuchni, siadłam na stołeczku obok, zdjęłam kapcia i z ciekawością zajrzałam do środka.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że bambosz jest pełen krwi, która wyciekła ze spodu mojej stopy. Z małej dziurki na podeszwie ciągle kapała krew.
   Otóż, Wujek rąbiąc deski na opał, nie zawracał sobie głowy wyjmowaniem z nich gwoździ wiedząc, że całość idzie do spalenia. Ja zaś miałam to szczęście, że trafiłam właśnie na taki wystający gwóźdź.
   Opatrzona noga, tak naprawdę zaczęła mnie boleć dopiero wtedy, kiedy spróbowałam na nią stanąć ponownie. Nic z tego. Ból przeszył mnie od stopy aż po pachwinę. Znów musiałam leżeć. Najgorsze było to, że kolejne dwa tygodnie nie mogłam pływać w rzece. Tym razem żadne zabezpieczenia nie uchroniłyby rany przed zamoczeniem. Smętnie popatrywałam na kąpiącego się brata leżąc na brzegu rzeki. Nawet satysfakcja z traktowania mnie w uprzywilejowany sposób przez rodzinę, nie zagłuszała żalu i tęsknoty za utraconą wolnością i swobodą.
   Wszystko jednak kiedyś się goi. Nadszedł czas kiedy i moja noga przestała boleć a ślad po ranie pozostał tylko małą różową plamką na podeszwie stopy. Zostało jeszcze trochę czasu, żeby móc w pełni skorzystać z uroków lata.
   Miało być naprawdę interesująco bo zapowiedziała swój przyjazd rodzina Taty z Sandomierza.
   Pewnego dnia na podwórko zajechała nysa Wujka Kazika a z niej wysypała się cała gromada ludzi. Ciocia Jadzia z Wujkiem Kazikiem, Babcia Zosia i co najważniejsze moi bracia cioteczni : Grzesiek, Wojtek i Maciek. Ażeby dopełnić obrazu szczęścia wysiadła również Dorotka i Tomek, rodzeństwo cioteczne z Łodzi, które spędzało wakacje u rodziny w Sandomierzu. Dorośli zasiedli do pogaduszek a dzieci pobiegły w swoją stronę. Byłam tak podekscytowana, że trudno było mi zachować spokój. Przywilej bawienia się w gronie dzieci był wyjątkowy a chęć podzielenia się atrakcjami ogromna.
   Już, natychmiast chciałam pokazać kuzynom wszystkie wspaniałości wiejskiego życia. Miałam już wtedy świadomość wyjątkowości miejsca, ale wciąż potrzebowałam potwierdzenia własnej opinii. Więc koniecznie chciałam zaprowadzić gości do strumyka, pójść z nimi do lasu, pokazać najkrótsze zejście do rzeki od płytszej strony. To strome, ukryte między wysokimi ziołami wrotycza i pokrzywy, o nierównym podłożu ścieżki.
   Więc pobiegłam, wołając ich za sobą. I co? Wysforowawszy się przed wszystkich, zaaferowana pokazywaniem drogi potknęłam się. Wylądowałam na ścieżce i już nie mogłam się podnieść.
   Musieli zawołać Wujka, który zaniósł mnie do domu a Ciocia znowu  opatrzyła moją nogę. Tym razem zwichniętą. Nie muszę mówić co było dalej. Zabawy całej gromady dzieci oglądałam z ganku, albo jak udało mi się wykuśtykać, siadałam na schodkach przed nim i tłumiłam łzy żalu.
   Po tym lecie została mi pamiątka. Okrągły ślad na łydce, na którym nigdy już nie chciały wyrosnąć włoski.

piątek, 8 maja 2015

Trochę brudnej roboty

Podwórko odgrodzone płotem od części mieszkalnej. Tuż za plecami po lewej, niewielka sterta obornika.

Nie pamiętam aby jakakolwiek praca na wsi kojarzyła mi się z przymusem.Nie pamiętam, żeby cokolwiek mi przeszkadzało.Ani zapachy, ani znój jednostajności. Jako wnuczkę traktowano mnie ulgowo. Nie było kar za niewykonanie polecenia. Nie było krzyków ani przymuszania. Tylko czasami zirytowana Babcia (tak wnosiłam ze słów ale nie z tonu jej głosu) ostrzegała nas:
- Czekaj, czekaj, jak przyjedzie Mama, wszystko jej powiem - po czym nigdy nie dotrzymywała obietnicy.
Ponoć nigdy na nas nie naskarżyła. Nawet wtedy, kiedy wykręcaliśmy się od zbierania ściółki w lesie do podsypywania dla krów w oborze, a potem całymi koszami znosiliśmy ściółkę na pokrycie kolejnego budowanego przez nas szałasu.
   Popołudniami, kiedy cienie znad lasu wydłużały się na tyle ,że na polach zalegał przyjemny chłód, zabierała mnie Babcia czasami za rzekę, żeby narwać  liści buraczanych dla bydła. Mieliśmy tam łąkę z lepszą ziemią i dlatego właśnie na niej, Babcia siała buraki i inne warzywa, wymagające dobrych gruntów. Pomiędzy rzędami buraków rosły maki i kiedy szłam z nią po liście, zaczynałam od zrywania główek makowych. Obrywałam im grzebienie u góry i wysypywałam na rękę z powstałych otworków pyszne czarno - popielate ziarenka maku.
   Tymczasem Babcia zaczynała obrywać buraczane liście, te największe, u dołu, a ja najadłszy się maku dołączałam do niej po chwili. Liście składałyśmy na rozłożonej na trawie, starej kapie. Kiedy już zapełniłyśmy ją po brzegi, Babcia wiązała jej rogi naprzemiennie, tworząc kopertę i zarzucała sobie na plecy. Z takim pakunkiem wędrowałyśmy z powrotem do domu.
   Kiedy byłam starsza i tobołek z kapy nie przygniatał mnie już do ziemi, Babcia wysyłała mnie samą do tej pracy. Tobołek wbrew rozmiarom nie był ciężki, sprawiał jedynie  kłopot przy przechodzeniu przez wąski jaz, zawadzając brzegami o barierki. Tak samo jak krowy wracające z wypasu na łące za rzeką, przechodząc przez mostek, obijały sobie wypchane brzuchy. Kołyszące się w rytm ich kroków, nadawały ich ruchom ciężkości i stateczności. Mój tobołek również balansował, choć nie tak zgrabnie i rytmicznie, raz w prawo raz w lewo, uderzając albo w barierkę albo w wystające szyny stawideł.
   Podawanie liści krowom to był mój przywilej. Nagroda za całą pracę. Zanim jeszcze włożyłam je do żłoba, próbowały wyrwać mi je z garści. Uwielbiały buraczane liście a ja uwielbiałam im je podawać. Uwielbiałam ich przestępowanie z nogi na nogę na widok przyniesionych przysmaków i łby wykręcone w moją stronę. Uwielbiałam łakomstwo w ich oczach, wyciąganie języka, żeby zagarnąć jak najszybciej choćby jeden liść. A potem słuchałam ich posapywania, kiedy z apetytem zanurzały pyski w żłobie. Tylko uderzenia ogonów po bokach, czy gwałtownie odwracane głowy z liśćmi zwisającymi z pyska, kiedy oganiały się z much, przerywały skupione chrupanie zieleniny.
   Czasami rano budził mnie ostry zapach obornika. Wybiegałam na podwórko bo wiedziałam już, co się dzieje. Wujek z Dziadkiem wybierali nawóz z obory i wyrzucali go na podwórko a ostry drażniący zapach poruszonego nawozu szczypał w nosy i oczy. Ja jednak nie uciekałam. Przykucałam w bezpiecznej odległości od machających widłami mężczyzn i patrzyłam jak ładują wszystko na wóz aby wywieźć go na pole.
  To  był czas uczty dla kur. Z gdakaniem, rozkopywały przerzucone kopki w poszukiwaniu robaków. Zazwyczaj na najwyższym punkcie sterty stał kogut i pilnował porządku.Gwar i zamieszanie wśród drobiu, krążący wokół pies, koty przemykające do stodoły i zaniepokojone jaskółki co chwilę wylatujące i wracające do obory, były widokiem pełnego kolorytu życia. Mimo, że byłam tylko obserwatorem, wciąż i wciąż chciałam więcej.
   Dlatego kiedy Babcia wynosiła z piwniczki resztki ziemniaków do przebrania dla świń, chętnie w tym uczestniczyłam.
   Piwniczka była wybudowana pod stodołą. Cała pobielona wapnem, utrzymywała temperaturę podobną do dzisiejszych lodówek. Przebywanie w niej, było przyjemne, ale nie na długo.Wchodziłam tam jak w zimną wodę po upalnym dniu i z ulgą zanurzałam się w jej mrok i chłód, zwiększając dystans do rozgrzanego świata na zewnątrz. Już po chwili zaczynałam pokrywać się gęsią skórką. Po wyjściu z piwniczki znów zachłannie wystawiałam skórę na słońce i grzałam się w jego cieple.
   Ziemniaki zrzucało się do niej przez otwór w bocznej ścianie stodoły, tuż przy podłodze, biegnący wąskim kanałem do kamiennego stropu loszku. Wejście do niego wiodło przez niskie drzwi między stodołą i stajnią. Zaraz za nimi zaczynały się strome schodki prowadzące w głąb.
   Były dwa poziomy. Pierwszy, to mały podest, na którym stawało się schodząc po trzech stopniach. Był tam schowek z wnękami w ścianie, w których stawiało się masło w maselnicy, mleko w kankach, jaja czy sery w koszach. Dalej schody prowadziły do głównego pomieszczenia, około trzech metrów poniżej gruntu. Pamiętam,że były strome i bez żadnych barierek z boku. Jako mała dziewczynka schodziłam po nich tyłem podpierając się rękami i wdrapywałam z powrotem na czworaka.
   Tu przechowywało się głównie ziemniaki. Leżały w stercie utworzonej przez spadające warzywa, pod otworem w suficie i zalegały na ponad połowie podłogi.
  Kiedy nastawała pora kopania młodych ziemniaków, Babcia całymi koszami wynosiła pozostałe zeszłoroczne warzywa i zwalała je na kupkę na podwórku. Trzeba je było obrać z kiełków i wydłubać oczka, przygotowując do obróbki w parowniku dla świń. Przysiadała na małym stołeczku i cierpliwie segregowała i oskubywała bulwy, obracając z wprawą każdy ziemniak z osobna.Koło niej stały dwa kosze. Jeden na oczyszczone ziemniaki, drugi na tak zwane zgniłki.Wokół roznosił się z drugiego kosza, ostry zapach rozkładających się warzyw. Wpisywał się w naturalne zapachy wiejskiego podwórka i nigdy nie drażnił moich zmysłów.
   Przynosiłam sobie drugi stołeczek, siadałam i próbowałam dogonić ją w pracy i dotrzymać tempa. Jednak ziemniaki w moich rękach nie chciały obracać się tak szybko jak u niej. W jednym byłyśmy podobne. Tak samo,obie skubałyśmy pędy lewą ręką. Po niej wszak odziedziczyłam leworęczność.

   Lubiłam prace przy gospodarce. Może brak przymusu dawał mi impuls do działań. Może wspólna praca była przyjemnością  jakiej nie chciałam sobie odmówić a może po prostu miałam duszę rolnika.

piątek, 1 maja 2015

Kuchnia


Szkic zrobiony na gorąco.Tak zapamiętałam kuchnię z zapieckiem.Nie pamiętam dokładnie ujścia komina.
Obok drzwi do pokoju.


   Zazwyczaj było tak, że kuchnia na wsiach stanowiła centrum życia domowego. U nas nie było inaczej.
Przede wszystkim z racji swojego położenia, bo wchodziło się do niej wprost z ganku, jak i pełnionych funkcji, bo oprócz funkcji czysto kuchennych była też centrum zarządzania, miejscem przyjmowania niespodziewanych gości (dla tych zapowiedzianych, niedzielnych uruchamiano pokój z jego dużym stołem), czy miejscem chwilowego odpoczynku, kiedy Dziadek lub Wujek wpadali na chwilę z młyna na posiłek.
   Wychodzili do pracy zjadłszy tylko talerz żurku lub zalewajki i wracali na drugie śniadanie, kiedy już wstałam z łóżka. Na stole czekały wystawiony chleb, biały ser, miód, masło, dzbanek kawy zbożowej parzonej codziennie rano przez Babcię. Jej zapach przenikał do pokoju i budził mnie łagodnie nawołując do wstania. .
   Kuchnia była duża i prawie kwadratowa. Na tej samej ścianie co  szerokie wejściowe drzwi, było okno wychodzące na podwórko przed młynem, przez które można było obserwować ruchy furmanek i chłopów czekających ze zbożem na przemiał, na zewnątrz. Pod oknem stała ława drewniana a przy niej stół. Były jeszcze dwa krzesła u jego krótszych boków. To dalsze, zarezerwowane dla Dziadka. Za krzesłem stała etażerka wypełniona księgami młynarskimi, w których Dziadek notował wszelkie finansowe operacje związane z młynem. W ten sposób stworzył sobie małe biuro. Nikt na tym krześle nie siadał, oddając mu je w wyłączne posiadanie.
   Obok etażerki były drzwi, początkowo prowadzące do sionki, potem do pokoju Wujka i Cioci. Zanim powstał dodatkowy pokój, stała też w kuchni wersalka, zasłonięta zasłonką zawieszoną na lince, odgradzając część sypialną Cioci i Wujka od gospodarczej. Na tej wersalce sadzano mnie jako niemowlę, kiedy przez pierwsze trzy lata życia mieszkałam na wsi. Dostawałam kość z udka kurczaka i z lubością ciamkałam ten przysmak jak inne dzieci smoczek.
   No i była kuchnia kaflowa. Duża, rozległa z zapieckiem. Okap nad nią, bielony wapnem co roku, otaczał mały drewniany gzymsik, na którym trzymano świeczki, tak zwane szczapki do rozpalania- wąskie kawałeczki drewna przesycone żywicą, idealnie nadające się na podpałkę - no i zapałki.
   Sama kuchnia, kaflowa na cztery fajerki, miała też duchówkę, czyli piekarnik do pieczenia ciast i chleba. Głęboki i rozległy tak, że ciasto wsuwało się i wyjmowało na długiej drewnianej łopacie aby sięgnąć jego końca. Za każdym razem przed skierowaniem ciepła do duchówki, przy pomocy umiejętnie ustawionych szybrów, trzeba było sprawdzić jej środek. Koty uwielbiały się tam wkradać, korzystając z nieuwagi ludzi i grzały się w jego cieple.
   Było też inne miejsce gdzie często przesiadywały. Oczywiście zapiecek. Czyli górna część komina kuchennego, zbudowana w taki sposób, że powstały jakby dwa stopnie jego wysokości. Piec kończył się małą wnęką, w której trzymano jakąś odzież, być może do wyschnięcia, gdzie mogłam się wcisnąć i zniknąć na chwilę z oczu bliskich ,co nieodmiennie sprawiało mi wielką przyjemność. Być ale jakby mnie nie było. Stamtąd mogłam się wspiąć na zapiecek, żeby zobaczyć kuchnię z wysoka i odpowiedzieć sobie na pytanie - dlaczego koty tak lubią to miejsce ?
   Wzdłuż zapiecka stała początkowo ława. Na niej można było siadać i ogrzewać się od ciepła bijącego od blachy i komina. Tutaj przysiadali zapraszani chłopi, czekający w kolejce do młyna, aby nie skostnieć w chłodne deszczowe dni. Babcia zawsze miała dla nich miejsce i kubek wody.  Była też ławą dla kotów, dopóki nie zrobiono centralnego ogrzewania. Wtedy kocią, stała się ława pod oknem przy stole, przytulona do kaloryfera. Tak bardzo respektowano ich do niej prawo, że nie zganiano ich nawet kiedy brakowało miejsca do siedzenia. Co najwyżej delikatnie przesuwano je nie budząc z drzemki.
   Koty były niezwykłe i niemal nikt nie chciał wierzyć w ich wyjątkowość.
Aż w końcu Wujek założył się ze swoim bratem, który przyjechał na wigilię, że te zostawione same w kuchni przy stole suto zastawionym wigilijną wieczerzą, nie ruszą niczego. Brat podjął wyzwanie. Wyszliśmy wszyscy na dwór i przez okno obserwowaliśmy z napięciem co się stanie.
Nie stało się nic.
Nawet nie podniosły łebków po naszym zniknięciu. Dalej spokojnie drzemały przytulone do siebie, nie zwracając uwagi na całe bogactwo stołu. Wiedziały jakie zasady panują w domu i doskonale się w nie wpisywały darzone szacunkiem i miłością, odwzajemniając się tym samym
   Przy samym popielniku na małym drewnianym stołeczku lubiła siadywać Babcia i obierać warzywa, skubać kurczaki na rosół czy po prostu przysiadać na chwilę między jedną pracą a drugą.
   Obok kuchennego pieca były drzwi prowadzące do pokoju. Duże dwuskrzydłowe ale otwierane tylko połowicznie. Między tymi drzwiami i drzwiami wejściowymi stał kredens. Ciężki, ciemno brązowy, dębowy, ze zdobieniami u szczytu, był oprócz spiżarki, jedynym miejscem przechowywania statków kuchennych. Tak przepaścisty, że po wyjęciu naczyń z dolnej części, kiedy go sprzątano, swobodnie się tam mieściłam. Nadstawka kredensu miała pośrodku wnękę a po bokach szafeczki z drewnianymi drzwiczkami. Zaś góra stanowiła część reprezentacyjną, oszkloną gdzie ustawiono porcelanową zastawę stołową.
   Na górze kredensu za zdobieniami, stało zwykłe tekturowe pudełko po butach i mała puszka po ciastkach. Były używane jako kasa młynarska. W pudełku chowano, jeśli można tak powiedzieć, bo wszak wszystko było ogólnie dostępne , banknoty, a puszka była pojemnikiem na bilon. Wzajemne zaufanie wszystkich do siebie nawzajem dawało większą gwarancję bezpieczeństwa niż jakiekolwiek kłódki. Nieraz ściągałam puszkę na dół i wprawiałam się w liczeniu bawiąc się pieniędzmi. Nikt nigdy nie zwrócił mi uwagi ani  nie skarcił za naruszenie własności. Zawsze też jednak, odstawiałam ją na miejsce.
   Opowiedzieć jak wyglądała kuchnia to nie wszystko. Przedmioty i meble mówią jedynie o gustach i możliwościach właścicieli nie wspominając o rzeczach będących poza nimi.
   Jak opisać to co wymyka się słowom. Kuchnię wypełnioną gwarem rozmów, tych zwyczajnych o pracy i obowiązkach. Tych o planach Dziadka na przyszłość. Jak opisać czas kiedy w zgodzie powstawał projekt przebudowy domu, gdzie potrzeby wszystkich były dyskutowane na równi. Spiżarnia dla Babci i Cioci, pokój dla wujostwa i łazienka do ogólnego użytku. Ta, której strop był tak mocny, że jak mawiał Wujek- mógł tam lądować helikopter.
   Buzowanie ognia pod kuchenną blachą , kwaśny zapach pracującego zaczynu przygotowanego do pieczenia chleba i aromat chleba wyjętego prosto z pieca. Piękne, okrągłe bochny lądowały na kuchennym stole, układane jeden koło drugiego.
   Niedzielne południa z obowiązkowo słuchanymi Matysiakami. Czy ktoś jeszcze ich pamięta? A przecież tyle lat towarzyszyli nam dzielnie. I czekany przeze mnie "Wesoły autobus". Może nie były to wyrafinowane rozrywki, ale słuchaliśmy je wszyscy z małego radyjka stojącego na parapecie kuchennego okna, zanim nastała era telewizorów.
   Jak przekazać wyjątkowe wieczory, kiedy postanawiano nie włączać turbiny i w kuchni rozchodził się zapach naftowej lampy. Nie było bardziej czarodziejskiego światła od jej płomienia. Nie było bardziej tajemniczych historii od tych opowiadanych w jej blasku.
   I to zamieszanie grudniowe, kiedy Babci wydawało się, że nie zdąży ze wszystkim, zanim przyjadą goście. Moje zaglądanie do spiżarki, żeby podziwiać wiszące na drążku pod sufitem przygotowane kiełbasy a na półkach przykryte ściereczką, upieczone ciasta. Potem ciche echo kolęd odbijające się światłem świec w oknie, kiedy czekaliśmy aby wyruszyć na pasterkę.
   Jak opisać wygląd kuchni nocą, kiedy przemykałam na bosaka przez nią do sieni, żeby skorzystać z wiadra. Jak nazwać kuchnię, jeśli nie sercem domu?

   Kuchnia wrzała pracą od rana i cichła późnym wieczorem, kiedy mleko po ostatnim udoju trafiało do schłodzenia. Jeszcze tylko mężczyźni pracujący we młynie do późnych godzin nocnych,wchodzili do niej, starając się nie obudzić śpiących i wyganiali koty i psa na podwórko, zakamuflowane przeze mnie w domu. Kuchnia zamierała, odpoczywała w ciszy nocy po to aby znów o poranku obudzić mnie odgłosami stukających o fajerki garnków i zapachem gotowanej kawy .