poniedziałek, 25 listopada 2019

Wojna z muchami

z internetu kapelusz i mapa

 Były ich tysiące. Jak mali najeźdźcy nadlatywały wiosną i trwały do jesieni. Potem trup ścielił się gęsto na parapetach i podłodze kiedy przychodził czas jesiennego wymierania.
Wiadomo, tam gdzie gospodarstwo tam i one. A przecież były krowy, świnie, kury i kaczki, czasem indyki. A wcześniej jeszcze koń.
Apogeum następowało latem kiedy słońce w zenicie prażyło najmocniej i chciałoby się zaznać spokoju w cieniu drzewa. Albo w kuchni, w rozleniwieniu trawiąc niedzielny obiad zanim jeszcze wszyscy wstali od stołu.
Ale nie. Nadlatywały, krążyły, łaziły po rękach. Zaglądały w kąciki oczu i do nozdrzy.

Zaczynało się o poranku. Wystarczyła jedna, żeby sen prysnął wypłoszony i pojawiała się irytacja. Początkowo pełna nadziei starałam się wrócić do snu ignorując bzyczenie. Odległe brzęczenie zmieniało jednak melodię dnia. Jedno łypnięcie okiem i od razu wiadomo. Krąży. Wywija te swoje esy floresy, za którymi wzrokiem nie nadążysz. A potem nagły pik jak kamikadze w stronę skrawka skóry. Odsłonięte niechcący ramię, kawałek policzka albo stopa wystająca spod pierzyny i już czułaś to przeklęte łaskotanie małych odnóży na skórze. Łazi sobie, wędruje jak po swoim. A  niech ją piekło pochłonie. Najpierw próba zmiany pozycji, machnięcie ręką, przykrywanie się pierzyną po uszy. Ale kto wytrzyma pod pierzyną latem. Więc wyłaniałam się spod pościeli z nadzieją, że odleciała, znalazła inny cel. Ale nie. Ona zawsze była uparta i zdeterminowana. Cóż mam na skórze takiego cennego, że ryzykuje pacnięcie ręką. Tylko kto ją trafi celując spod przymkniętych powiek, walcząc o resztki snu i spokoju. Mijały minuty walki z wiatrakami. W końcu siadałam, wzuwałam kapcie i zrezygnowana podnosiłam się z łóżka. Wolałam rozpocząć dzień niż kontynuować nadaremne próby powrotu do drzemki w jej towarzystwie. Powłócząc nogami, przecierając oczy, wkraczałam do kuchni. Babcia kręciła się przy piecu a w saganach pyrkotały kartofle w mundurkach, nastawione dla świń i kurcząt. A wokół lampy na środku sufitu dźwięk ich furkoczących skrzydełek zlewał się z gwarem kuchni. Na szybie okien pojedyncze, zawzięcie szukały wyjścia krążąc w górę i w dół szyby. Czasami przystawały żeby odpocząć i znów wracały do obłąkańczego bzyczenia.
Na dworze chłód poranka dawał oddech od ich obecności. O tej porze wolały ciepłe pomieszczenia domu i obory. Ale kiedy słońce zbliżało się do zenitu ich natarczywość wzrastała.
Każda krowa na pastwisku woziła na swoim grzbiecie całe stada a wokół pyska krążyły tabuny. Nasza też. Współczułam jej. Machanie łbem, oganianie ogonem pomagało tylko na moment. Więc kiedy ją pasałam zrywałam gałąź z najbliższego krzaka i oganiałam nas obie.
We młynie była oaza. Małe zamknięte okienka i grube mury chroniły wnętrze przed najeźdźcami. Jedynie najwyższe piętro obfitowało w ich trupki na parapetach okien. Widocznie nieszczelne okna pozwalały im się przedostać do środka ale już nie pozwalały wylecieć. W najniższej kondygnacji do połowy zanurzonej w grunt można było od nich odpocząć. W towarzystwie rzadko używanej kaszarni. Tam nie przylatywały wypłoszone chłodem i cieniem.
Był jeszcze ganek w deszczowe dni. Kiedy upał nie doskwierał a muchy chroniły się do wnętrza przed zmoknięciem, urządzaliśmy z bratem polowanie. Zwiniętą w rulon gazetą waliliśmy w małe okienka przeszkleń ganku, gdzie leniwie łaziły. 
Przychodził jednak czas kiedy cierpliwość dorosłych kończyła się.
W niedzielę po obiedzie Babcia zarządzała opuszczenie domu. Wyrzucaliśmy koty i psy na podwórko i wychodziliśmy. Ona zostawała. Zamykała wszystkie okna i drzwi i wyposażona w spryskiwaczkę wkraczała do akcji. Spryskiwaczka przypominała pompkę rowerową z tłokiem z drewnianą rączką na końcu. Prostopadle do części pompującej był przymocowany mały walcowaty pojemnik z azotoksem skąd leciał płyn do tłoka. Zawsze kojarzył mi się z pojemnikiem ratunkowym zawieszonym na szyi bernardyna, tylko płyn w środku miał przeznaczenie zgoła odwrotne. Babcia psikała wszystkie pomieszczenia bardzo dokładnie a potem wychodziła zamykając za sobą drzwi domu. Wrócić można było dopiero po kilku godzinach. Ostry zapach azotoksu wisiał w kuchni jeszcze jakiś czas. Ale nagrodą była błoga cisza. Ani jednego bzzz bzzz. Chociaż na chwilę.