piątek, 18 września 2015

Wiewiór Basia

zdj. z internetu
 
 Karmiliśmy go, bo okazało się, że to samczyk, małą pipetką do leków. Wszystko inne było za duże dla takiego maleństwa. Poświęcenie Cioci w opiece nad nim nie miało sobie równych. Trzeba było wstawać w nocy co kilka godzin i podawać mu rozcieńczone mleko kropelka po kropelce. W dzień  Ciocia odrywała się od zajęć gospodarczych i wyciągała go co parę godzin na kolejną dawkę mleka.
   Leżał sobie w pudełku po butach wyłożonym w środku watą i przykrytym ściereczką. Zwijał się w mały ciasny precelek osłonięty jeszcze nie ofutrzonym ogonkiem. Wyciągnięty z posłania owijał łapki i ogonek wokół palca karmiącej ręki, przymykał oczy i wyciągał pyszczek po krople życiodajnego mleka. Po karmieniu, Ciocia delikatnie gładziła mu brzuszek a on rozstawiał łapki na wszystkie strony w akcie zaufania i lubości.
   Budził we mnie czułość i ciekawość. Mimo, że Ciocia nie pozwalała zaglądać mi za często do pudełka, nie umiałam się przed tym powstrzymać. Nie fakt, że mieliśmy w domu małe zwierzątko tak zawładnął moją wyobraźnią ale fakt, że oto mam okazję zajrzeć pod płaszcz dzikiej przyrody i zobaczyć na własne oczy to co zazwyczaj dzieje się w niedosięgłej gęstwinie lasu. Nagle jedna z tajemnic kniei wkroczyła do domu i zagościła pod dachem.
   Jak wytłumaczyć własną ekscytację, kiedy oglądałam szczegóły stworzenia skaczącego zazwyczaj wysoko w koronach drzew, często poza zasięgiem moich oczu. Jak podzielić się radością uczestniczenia w mistycyzmie ( jasne, że wtedy nie uświadomionym) dorastania i przemiany istoty dzikiej, z natury. Bijące mocno serce, skupiony wzrok i trwanie w podziwie przez długie minuty, dopóki Ciocia nie odciągnęła mnie od pudełka, przykrywając je ściereczką. Budzenie się rano z jedną myślą - Jak tam wiewiór dzisiaj ? Przybieganie do domu na każde kolejne karmienie. To był sens moich działań wtedy.
   Wiewiór Basia, bo oczywiście tak tradycyjnie na niego wołaliśmy, jak na wszystkie wiewiórki z dawien dawna, szybko nabierał ciała a jego tułów i ogonek szybko pokryły się rudawym włosem. Już zaczynał wykazywać zainteresowanie światem poza pudełkiem. Wyściubiał nos spod ściereczki  i zaczynał penetrować okolice. Należało zacząć zwracać baczniejszą uwagę na jego poczynania bo potrafił pojawiać się w najmniej oczekiwanych miejscach.
   Najmocniej pamiętam, chwile przed pójściem spać. Kiedy Wujek już odpoczywał przebrany w piżamę w łóżku, a Ciocia jeszcze kręciła się po kuchni. Wpadaliśmy do ich pokoju z wiewiórem na dłoni, bo już awansował do aktywnego zwierzątka, pakując się do łóżka wujostwa. Okazało się że można było bawić się podwójnie.
   Wujek był człowiekiem bardzo wrażliwym. Wystarczyło dotknąć go niespodziewanie żeby zaczął się zwijać ze śmiechu nie mogąc opanować łaskotek. Nieważne gdzie, równie dobrze nadawały się do łaskotania ręce, nogi jak cały tułów.
   Najpierw kładliśmy wiewióra na bluzie od piżamy Wujka. A on szybko zaczynał eksplorować okolice wciskając się pod ubranie. Swoimi drobnymi pazurkami przebierał po gołej skórze tułowia wzbudzając niekończące się łaskotki.
- Nie śmiej się Wujek - wołaliśmy - bo spadnie
Do pokoju wpadała Ciocia zwabiona dziwnymi zduszonymi odgłosami. Kiedy orientowała się w źródle hałasu, sama przyłączała się do zabawy zaśmiewając do łez.
- Zabierzcie go, błagam, już nie wytrzymam - wołał Wujek między paroksyzmami śmiechu. Jednak tkwił we względnym bezruchu, bojąc się zrobić krzywdę maluchowi. Z oczu ciekły mu łzy a my szaleliśmy z uciechy zachęcając wiewióra Basię do dalszego marszu. W końcu Ciocia kończyła zabawę wyjmując łaskotnika spod koszuli piżamy Wujka i odnosiła go do pudełka. Wujek wypuszczał z ulgą powietrze i otrząsał się  wołając do nas - O wy łobuzy! Ja wam dam! - I rzucał się do łaskotania nas po całym ciele.
   Basia dorastał. Trzeba mu było zapewnić rozrywkę aby uchronić firanki od porwania i nie mieć go stale pod nogami. Wujek przytaszczył wielki rozgałęziony konar i umieścił go w  pokoju. Tutaj wiewiór mógł ćwiczyć się w skokach i wspinaczkach. Trzeba było tylko pamiętać o zamykaniu drzwi aby nie uciekł. Nikt nie chciał go więzić na siłę ale zdawaliśmy sobie sprawę, że przyzwyczajony do ludzi a nie nawykły do życia w lesie i samodzielnego żywienia, szybko padłby na wolności ofiarą ludzi czy drapieżników. Żył więc sobie bezpiecznie w naszym domu znajdując dla siebie własne miejsce. Jednym z nich było legowisko na krześle Dziadka, pod poduszką na siedzeniu. Uwielbiał wciskać się pod poduszkę, zwijać w kłębek i zasypiać.
   Kiedy skończyło się lato musieliśmy wrócić do szkoły. Żegnaliśmy się długo i czule z Basią wyjeżdżając do Sandomierza.
   Minął rok. Znów nadszedł czas wakacji. Znów przyszedł moment powrotu do Życin.
Ale na próżno rozglądałam się w domu za wiewiórem. Nigdzie go nie było. Początkowo dorośli nie chcieli powiedzieć co się stało.  W końcu naciskani przeze mnie wyznali, że wiewiór zginął pod poduszką na krześle Dziadka, gdzie usiadł na nim niczego nieświadomy listonosz zanim Babcia czy Ciocia zdążyły wydać ostrzegawczy krzyk.
W pokoju pozostała jeszcze na długo, gałąź wiewióra. Jakoś nikt nie miał serca jej sprzątnąć.

czwartek, 3 września 2015

nowe zwierzątko

prawda, że nie jest piękna ?
z internetu  www.fakt.pl


   Jak to się stało? Czy szliśmy na spacer, czy do pracy przy tytoniu?
To już nieistotne. Szliśmy przez lasek Dziadka i Stryja w stronę tytoniowego pola. Ciocia z Wujkiem i ja z bratem. Pamiętam, że było nam wesoło, jak zwykle zresztą kiedy robiliśmy coś wspólnie z wujostwem. Śmiechy, przekomarzania i pogaduszki po drodze. Trochę kpiliśmy z Cioci stroju. Do sukienki nijak nie pasowały ogromne wujowe gumowce.
   Wszystko przez to, że Wujek chciał nauczyć Ciocię jeździć na motorze. No, uparł się i już! Z nadzieją, że będzie mogła samodzielnie pojechać po zakupy do pobliskiego Rakowa. Więc Ciocia w końcu skapitulowała i wsiadła na motor.
   Niby wszystko odbywało się w bezpiecznych warunkach, na podwórku przed domem, gdzie zaledwie można było zrobić małe kółko. Jak to jednak bywa, człowiek nie przewidzi wszystkiego.   Kiedy Wujek pchnął motor aby ułatwić Cioci start, rzeczywiście ułatwił.
   Motor, ciężka, duża maszyna, wymagała siły fizycznej aby nad nią zapanować ale pchnięta przez Wujka, gładko ruszyła do przodu, prowadzona drżącą ręką Cioci. Nieświadoma mocy drzemiącej w motorze, ruszyła do przodu ufna w rozsądek swojego męża. Tylko jak tu się zatrzymać? Jak zatrzymać tego kolosa i nie przewrócić się? Tego nie było w instrukcji Wujka. Z obłędem w oczach, z goniącym za nią mężem i okrzykiem na ustach - Jurek zatrzymaj mnie, zatrzymaj! - w końcu, na szczęście przy minimalnej prędkości, wywróciła się razem z maszyną.
   Stąd wziął się ten gips. Złamany palec u nogi i gips aż pod kolano. Niestety jedyne buty jakie pasowały na ten opatrunek to były wujowe ogromne kalosze, odpowiednio przycięte.
   No więc idziemy sobie przez lasek w stronę pola tytoniu i śmiejemy się i żartujemy. Nagle ponad naszą radość wzbija się ciociny cienki krzyk
- Ijjj ! Jurek, mysz, mysz wpadła mi do gumowca ! Wyjmij ją szybko! Ijjjj !
Trzeba wiedzieć, że Ciocia, mimo mieszkania tylu lat na wsi, wciąż bała się myszy i jedynym jej wybawicielem przed nimi był zawsze własny, osobisty mąż.
   Więc Wujek usadził Ciocię na ściółce, zdjął jej gumowca i wytrzepał zawartość na drogę. Z buta wypadło coś malutkiego, łysego ,szaro-różowego i całkowicie bezbronnego.
- Zabierz to, nie chcę patrzeć, to okropne - Ciocia zasłaniała oczy. My zaś pochyliliśmy się nad stworzonkiem z ciekawością oglądając znalezisko.
- To nie mysz, to mała wiewiórka - zawyrokował Wujek
 - Wypadła z dziupli z tego drzewa - pokazał sosnę, pod którą się zatrzymaliśmy. Ciocia z niedowierzaniem ale i ciekawością zerknęła na różowe stworzonko. Coraz bliżej i bliżej przysuwała swoją twarz, nie do końca wierząc mężowi, bo wszak wiadomo, że Wujek potrafił spłatać figla i nie raz Ciocia dawała się mu nabierać. Potem bezlitośnie śmialiśmy się z niej wszyscy. Nie potrafiła się gniewać,  patrząc niby to krzywym okiem na nas ale z uśmiechem na ustach. Bo i Ona doceniała żarty.
- Naprawdę? - W jej głosie było tyle samo niedowierzania co ciekawości.
- No zobacz, ma zupełnie inny ogonek, z włoskami na końcu. I mordkę też ma inną - przekonywał Wujek.
- O jej!- zawołała - nagle zdjęta zainteresowaniem i żałością - jakie to maleństwo !
   To wciąż było coś  malutkiego, łysego, szaro-różowego i całkowicie bezbronnego. Jednak przynależność do innego niż mysi gatunek, wzbudziło w Cioci nieodpartą chęć pomocy i ratunku a nie wyrzucenia i zapomnienia jak najszybciej.
- Musimy go - Ciocia wskazała na wiewiórczego oseska - zabrać do domu.
Jej wzrok wyrażał tyle troski ile tylko może zmieścić się w sercu i oczach kobiety.
   Spojrzeliśmy na Wujka w oczekiwaniu na jego decyzję. Zerknął na drzewo, pod którym rzecz się wydarzyła, w poszukiwaniu dziupli, z której wypadło maleństwo. Ocenił jego wysokość i westchnął
 - Chyba nie mamy innego wyjścia.
Bo dziupla była nieosiągalnie wysoko a nawet gdyby udało się do niej dostać, to wątpliwe czy matka przyjęłaby malucha pokrytego zapachami ludzi. Decyzja zapadła. Zamiast pójść na pole tytoniu wróciliśmy z wiewiórką do domu.