wtorek, 25 sierpnia 2020

 

zapach

 

pamiętasz tamto pole za rzeką

lato

rzędy skoszonych źdźbeł

przewracanych codziennie

aby schły równo

i ta intensywność doznań

wdzierająca się świadomością chwili

grabiami podbierane kupki siana

w niezmiennym rytmie

zagarnąć podrzucić przewrócić

krok dalej i znowu

zagarnąć podrzucić

rękawy koszuli zapięte wokół nadgarstków

i łydki pokłute muśnięciami suszu

pot roszący czoło pył na powiekach

i dzbanek źródlanej wody

czekający na miedzy

czy pamiętasz

nozdrza rozszerza jak wachlarz

woń kumaryny

z miejskiego trawnika

---------------------------------25.08.2020

  fot. skansen.lublin.pl


poniedziałek, 25 listopada 2019

Wojna z muchami

z internetu kapelusz i mapa

 Były ich tysiące. Jak mali najeźdźcy nadlatywały wiosną i trwały do jesieni. Potem trup ścielił się gęsto na parapetach i podłodze kiedy przychodził czas jesiennego wymierania.
Wiadomo, tam gdzie gospodarstwo tam i one. A przecież były krowy, świnie, kury i kaczki, czasem indyki. A wcześniej jeszcze koń.
Apogeum następowało latem kiedy słońce w zenicie prażyło najmocniej i chciałoby się zaznać spokoju w cieniu drzewa. Albo w kuchni, w rozleniwieniu trawiąc niedzielny obiad zanim jeszcze wszyscy wstali od stołu.
Ale nie. Nadlatywały, krążyły, łaziły po rękach. Zaglądały w kąciki oczu i do nozdrzy.

Zaczynało się o poranku. Wystarczyła jedna, żeby sen prysnął wypłoszony i pojawiała się irytacja. Początkowo pełna nadziei starałam się wrócić do snu ignorując bzyczenie. Odległe brzęczenie zmieniało jednak melodię dnia. Jedno łypnięcie okiem i od razu wiadomo. Krąży. Wywija te swoje esy floresy, za którymi wzrokiem nie nadążysz. A potem nagły pik jak kamikadze w stronę skrawka skóry. Odsłonięte niechcący ramię, kawałek policzka albo stopa wystająca spod pierzyny i już czułaś to przeklęte łaskotanie małych odnóży na skórze. Łazi sobie, wędruje jak po swoim. A  niech ją piekło pochłonie. Najpierw próba zmiany pozycji, machnięcie ręką, przykrywanie się pierzyną po uszy. Ale kto wytrzyma pod pierzyną latem. Więc wyłaniałam się spod pościeli z nadzieją, że odleciała, znalazła inny cel. Ale nie. Ona zawsze była uparta i zdeterminowana. Cóż mam na skórze takiego cennego, że ryzykuje pacnięcie ręką. Tylko kto ją trafi celując spod przymkniętych powiek, walcząc o resztki snu i spokoju. Mijały minuty walki z wiatrakami. W końcu siadałam, wzuwałam kapcie i zrezygnowana podnosiłam się z łóżka. Wolałam rozpocząć dzień niż kontynuować nadaremne próby powrotu do drzemki w jej towarzystwie. Powłócząc nogami, przecierając oczy, wkraczałam do kuchni. Babcia kręciła się przy piecu a w saganach pyrkotały kartofle w mundurkach, nastawione dla świń i kurcząt. A wokół lampy na środku sufitu dźwięk ich furkoczących skrzydełek zlewał się z gwarem kuchni. Na szybie okien pojedyncze, zawzięcie szukały wyjścia krążąc w górę i w dół szyby. Czasami przystawały żeby odpocząć i znów wracały do obłąkańczego bzyczenia.
Na dworze chłód poranka dawał oddech od ich obecności. O tej porze wolały ciepłe pomieszczenia domu i obory. Ale kiedy słońce zbliżało się do zenitu ich natarczywość wzrastała.
Każda krowa na pastwisku woziła na swoim grzbiecie całe stada a wokół pyska krążyły tabuny. Nasza też. Współczułam jej. Machanie łbem, oganianie ogonem pomagało tylko na moment. Więc kiedy ją pasałam zrywałam gałąź z najbliższego krzaka i oganiałam nas obie.
We młynie była oaza. Małe zamknięte okienka i grube mury chroniły wnętrze przed najeźdźcami. Jedynie najwyższe piętro obfitowało w ich trupki na parapetach okien. Widocznie nieszczelne okna pozwalały im się przedostać do środka ale już nie pozwalały wylecieć. W najniższej kondygnacji do połowy zanurzonej w grunt można było od nich odpocząć. W towarzystwie rzadko używanej kaszarni. Tam nie przylatywały wypłoszone chłodem i cieniem.
Był jeszcze ganek w deszczowe dni. Kiedy upał nie doskwierał a muchy chroniły się do wnętrza przed zmoknięciem, urządzaliśmy z bratem polowanie. Zwiniętą w rulon gazetą waliliśmy w małe okienka przeszkleń ganku, gdzie leniwie łaziły. 
Przychodził jednak czas kiedy cierpliwość dorosłych kończyła się.
W niedzielę po obiedzie Babcia zarządzała opuszczenie domu. Wyrzucaliśmy koty i psy na podwórko i wychodziliśmy. Ona zostawała. Zamykała wszystkie okna i drzwi i wyposażona w spryskiwaczkę wkraczała do akcji. Spryskiwaczka przypominała pompkę rowerową z tłokiem z drewnianą rączką na końcu. Prostopadle do części pompującej był przymocowany mały walcowaty pojemnik z azotoksem skąd leciał płyn do tłoka. Zawsze kojarzył mi się z pojemnikiem ratunkowym zawieszonym na szyi bernardyna, tylko płyn w środku miał przeznaczenie zgoła odwrotne. Babcia psikała wszystkie pomieszczenia bardzo dokładnie a potem wychodziła zamykając za sobą drzwi domu. Wrócić można było dopiero po kilku godzinach. Ostry zapach azotoksu wisiał w kuchni jeszcze jakiś czas. Ale nagrodą była błoga cisza. Ani jednego bzzz bzzz. Chociaż na chwilę.


piątek, 1 lutego 2019

Cztery Gromnice


fot. z internetu e-Religijne


Gromnica to świeca niezwykła.
Nie było domu w Życinach gdzie by jej zabrakło. Tak jak tłumnie wieś chodziła do kościoła na Święto Matki Bożej Gromnicznej czyli święto Ofiarowania Pańskiego, tak tłumnie przynosiła ze sobą świece aby kapłan je pobłogosławił i aby potem można było zabrać je do domu i zapalać w razie grożących niebezpieczeństw. Kiedy zużyta wśród trwóg jakie dostarczało życie kończyła swój żywot, można było ją odnowić.
Aby wkładać je w dłonie umierającym. Żeby przyniosły spokój i ukojenie, znikła gorycz przeżytych lat a w jej miejsce nadeszła światłość prowadząca do bram wieczności. Aby jej ogień ukoił nasz strach przed nieznanym i wzbudził wiarę i ufność w sercu, w to co nas chroni.
W schowku mojego domu, ułożone w pudełku dwie świece moich dzieci leżą na półce. Kiedykolwiek schodzę do schowka sprawdzam czy się nie połamały, czy nikt ich nie przestawił. Jaki pierwotny, ledwo uświadomiony strach kieruje moimi poczynaniami ? Lęk o ? Czy lęk przed ? Zadaję sobie pytanie.
Moja świeca zaginęła wśród ośmiu przeprowadzek z miasta do miasta, z ulicy na ulicę. Zaabsorbowana sprawami codzienności łatwo przyszło mi wyrzucić z głowy ten brak. Wszak mogę uzupełnić go i w święto Ofiarowania Pańskiego przynieść płonący ogień do domu. Uspokajam się, że mam czas.
Kataklizmy zdarzały się zawsze. Dzisiaj jednak nasze poczucie bezpieczeństwa, wiara w ochronę przed siłami natury rzadko podlega zwątpieniu wśród współczesnych zabezpieczeń i technologii. Ale nie zawsze tak bywało. Pamiętam inne czasy. Pamiętam też inne gromnice.
Myszkując po zakamarkach domu Dziadków wypatrzyłam je zawinięte w cienką białą bibułę, leżące na półce w szafie w pokoju. Mgliście zdawałam sobie sprawę z ich rangi i wagi więc ostrożnie obchodziłam się z nimi biorąc do ręki. Jedna przytulona do drugiej, z pozoru zapomniane bo nikt nie planował rychłej potrzeby ich użycia krzątając się za doczesnymi sprawami, czekały. Woskowo białe, grube jak dziecięcy przegub i długie jak jego przedramię, opasane złotą opaską pośrodku i u dołu, ze złotym obrazkiem Matki Boskiej. Gdy potajemnie po nie sięgałam ogarniał mnie lęk przed bezczeszczeniem świętości. A jednak ciekawość nie pozwalała zostawić mi ich w spokoju. Zastanawiałam się dlaczego nigdy nie widziałam ich płonących.

To była lipcowa noc. Wieczór był duszny i niepokój gościł wśród ludzi i zwierząt w obejściu. Koty nie chciały wyjść po zmroku z domu a pies zamiast do budy przecisnął się do stodoły i ukrył w sianie.
Dla nas nie było wyjątku. Jak co wieczór Babcia pilnowała, żeby po zmówionym pacierzu zapakować nas do łóżek i zamknąć drzwi pokoju, w którym spaliśmy, odcinając nas od rozmów dorosłych w kuchni. Oczywiście dochodził do nas stłumiony przez ścianę szmer głosów ale słów nie dało się rozróżnić. Za to odgłos pracującej turbiny przy młynie był głośny i wyraźny. Szum przelewającej się wody i stukot mechanizmu wprowadzał rytm, przy którym łatwo było usnąć. W końcu więc morzył nas sen. Brat na kanapie pod zegarem, ja w małżeńskim łożu dziadków pośrodku.
Po jakimś czasie nie zauważeni i nie słyszani przez nas, wchodzili do pokoju Babcia i Dziadek. Czasami półsennie rejestrowałam ich przyjście.Cichutko aby nie obudzić mnie śpiącej, przebierali się w piżamy, klękali przy łóżku  po przeciwnych stronach i zmawiali pacierz. Potem znak krzyża i z westchnieniem ulgi zakopywali się pod pierzynami. Noc zalewała dom ciszą i spokojem.
Tym razem jednak coś przerwało nasz odpoczynek. Wyrwało nas wszystkich ze snu daleko przed świtem.
- Babciu co to ? - zapytałam trąc zaspane oczy. Zaniepokoiły mnie dziwne mruczące odgłosy dobiegające gdzieś z daleka.
- Śpij Robońku, to tylko burza, gdzieś daleko aż za Chańczą - uspokajała mnie Babcia.
Przewróciła się na drugi bok próbując ponownie zasnąć.
Chciałam pójść w jej ślady. Jednak dźwięki, jakby ktoś po ziemi toczył wielkie głazy odpędzały skutecznie sen. Ciemność nadawała im jeszcze większej tajemniczości. W końcu sen zaczął mnie morzyć. Tym razem wyrwał mnie z jego objęć inny odgłos. Gwałtowny jakby giganci grali w kręgle a zbijane figury uderzały o siebie.
- Babciu - szarpnęłam ją za ramię - co się stało ? - wyszeptałam strwożona.
- No nic, mówiłam Ci, burza, pewnie piorun uderzył w ziemię. Śpij, śpij - poklepała mnie po dłoni.
Ale jak tu spać skoro na niebie zaczęły pojawiać się białe błyski rozbijając ciemność pokoju.
Tym razem Dziadek wstał z łóżka, podszedł do okna i wyjrzał.
- Trzeba sprawdzić zwierzęta, idzie duża burza.
Wzuł kapcie i poszedł do kuchni. Zarzucił kapotę wiszącą stale na gwoździu przy drzwiach i wyszedł do obejścia. Tymczasem w kuchni obudzili się Wujek i Ciocia. Zajrzeli do nas do pokoju zapytać jak się mamy. Uspokajająco otulili mnie pierzyną i powiedzieli, że zaczekają aż usnę. Brat wciąż udawał zawadiakę i pokrzykiwał  - Idzie burza, idzie burza !
Dziadek wrócił po kilku minutach.
- Wszystko w porządku, tylko Kasztanka musiałem mocniej przywiązać do żłoba bo się rzucał.
Jakoś dorośli nie kwapili się z ponownym położeniem spać. Wujostwo przysiadło przy stole a Babcia siedziała na łóżku koło Dziadka. Wszyscy słuchaliśmy coraz bliższych grzmotów.
Wujek, który widział mój narastający niepokój próbował mnie uspokoić.
- Wiesz co, burza jest jeszcze daleko. Wystarczy policzyć czas między błyskiem a grzmotem. Każda sekunda to jeden kilometr. O zobacz, jeden...dwa...trzy...cztery...i grzmot ! Jeszcze jest daleko - machnął lekceważąco ręką.
Może i była daleko ta burza ale grzmotów było tak dużo, że ich odgłos zlewał się niemal w jeden ciągły dźwięk. A światło błyskawic rozświetlało horyzont jakby ktoś zapalał tam tysiące żarówek.
- Wujek już tylko dwa ! - niemal krzyknęłam kiedy po moim dwa nastąpił grzmot.
- Spokojnie, jeszcze daleko - uśmiechnął się do mnie. Podszedł do okna ale Ciocia pociągnęła go za rękę
- Jureczku, nie podchodź, jeszcze coś ściągniesz.
No to jak to? Mam być spokojna a tu Ciocia wyraźnie boi się o Wujka ?
Zza okna dobiegł nowy odgłos. Szum tak głośny jakby drzewa nagle zaczęły głośno protestować. To wiatr szarpał gałęziami i zmuszał je do szaleńczego tańca. Cienie gałęzi drzew rosnących w pobliżu domu, w połączeniu z rozbłyskami wyładowań, dawały obłędny teatr na ścianach pokoju. Roztańczony świat wdarł się do środka.  Jedynie najbardziej oczywistego elementu burzy nie było słychać. Nie spadła ani jedna kropla deszczu, nie było szumu ulewy. Tym razem dorośli zaczęli rozglądać się niespokojnie wokół siebie. To już nie była zwykła poświata tańcząca na ścianach. A ja nie mogłam skończyć mówić - jeden - zanim następował grzmot po błyskawicy. Już nie było widać pojedynczych zygzaków na niebie. To była kanonada, to była powódź blasku. Jeden za drugim błysk i grzmot. Światło, białe jak żadne inne znane mi światło, wypełniało pokój jasnością tak niezwykłą, że widać było najdrobniejszy szczegół zazwyczaj ginący w mrokach kątów.
Babcia uklękła i zaczęła mówić
- Zdrowaś Mario łaskiś pełna ...
I wtedy przeraziłam się nie na żarty.
Wkrótce przyłączyła się Ciocia. Dziadek i Wujek uklękli i w swej bezradności podążyli za kobietami. Siedziałam wciśnięta w róg łóżka i drżałam na całym ciele. Nawet brat dziwnie ucichł.
Za oknami żywioły wciąż udowadniały nam, że to one tu rządzą i nic ich nie powstrzyma. Kruchość, do tej pory wydawało mi się solidnego domu, odebrała mi wiarę w bezpieczeństwo.
- Świece - nagle powiedziała Babcia.
Wstała z klęczek, podeszła do szafy i wyciągnęła gromnice. Zapaliła je i jedną dała Dziadkowi. Po chwili Ciocia przyniosła dwie kolejne z kuchni. Już każdy dorosły trzymał swoją palącą się świecę a chór równych głosów próbował się przebić przez huk za oknami.
- Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...
I nagle... światło w nas uderzyło ! Noc rozprysła się na kawałki jak stłuczone szkło. I grzmot wstrząsnął posadami domu ! Nie wiedziałam co się stało. Dzwonienie w uszach było tak donośne, że widziałam tylko ruszające się usta dorosłych ale żadne słowo nie wybrzmiało w mojej głowie. Ze łzami w oczach podbiegłam i przytuliłam się do Cioci. Kolejne błyski cięły jak biczem ciemność ale już nie dały rady przegnać mroku do końca. Na szczęście kanonady zaczęły się oddalać. I choć błyski i grzmoty wciąż następowały raz za razem, dom już nie drżał w posadach.
Odmawiane modlitwy znów dotarły do moich uszu. Jeszcze kilka minut trwało szaleństwo żywiołów zanim zamieniło się w oddalające pomruki. Kiedy noc znów zapanowała wokół, wszyscy odetchnęli z ulgą. Uspokajające słowa dorosłych, że już po wszystkim, że spokojnie, wyciszyły strach. Powracające poczucie bezpieczeństwa pozwoliło nam wrócić do łóżek. Ale gromnice zostały na stole, na wszelki wypadek.
Kiedy obudziłam się rano, już ich nie było. Babcia z Ciocią krzątały się w kuchni  przy śniadaniu a Wujek kiedy nas zobaczył powiedział
- Chodźcie coś wam pokażę.
Wyszliśmy jeszcze w piżamach za nim na podwórko.
Słońce świeciło jasno, powietrze było rześkie. Niezwykle przejrzyste, przypominające mi nie wiedzieć czemu kryształ, pachniało świeżością. Wokół domu krzątały się kury. Przed młynem stały konie przy wozach, na których chłopi przywieźli ziarno do przemiału. Oganiały się leniwie ogonami od nielicznych much. Czasami zabrzęczała uprząż kiedy gwałtownie rzucały głową próbując dopaść natrętnego owada. Letni poranek roztaczał swój spokój.
Koło młyna rosła stara, wysoka wierzba płacząca. Zaledwie w odległości kilku metrów od zabudowań. Teraz wyglądała jakby gigant chciał rozłupać jej pień ogromną siekierą. Tyle tylko, że ta ześlizgnęła się po pniu tworząc na nim niemal naokolny ślad cięcia.
- Widzicie, to był ten grzmot co słyszeliśmy w nocy - wskazał na pień Wujek.
Patrzyliśmy z podziwem w oczach, w których już zgasła nocna trwoga.

Kiedy następnym razem myszkując w szafie Dziadków natrafiłam na gromnice, popatrzyłam na nie z szacunkiem i już nie wyjęłam z szafy.



poniedziałek, 7 stycznia 2019

Burza

  Imperium tapet
Burza z piorunami na wsi

Lata wtedy były gorące. Zresztą dzisiaj też są, nawet bardziej.
Ale wtedy wszystko było po kolei.
Czerwiec rozkręcał się powoli.
Od biegania na bosaka. Nie wiadomo po co Mama pakowała nam sandały i trzewiki. No może sandały, żeby pojechać do miasteczka na zakupy, ale trzewiki ? Gdzie, kiedy miało być tak zimno, żeby je zakładać ? Jeszcze rozumiem gumiaki bo czasami po deszczu robiło się chłodno i Babcia z Ciocią naganiały nas do zakładania ich. A my i tak po chwili pluskaliśmy się w kałużach na bosaka. Jak jeździliśmy samochodem po zakupy do Rakowa to sandały wkładało się w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem z samochodu. Bo to niewygodne, uwierają paski i tak jakoś dziwnie i nienaturalnie. Całym nagim spodem stopy odczuwałam twardość skóry buta, jej wypolerowaną powierzchnię. Taką inną od miękkości trawy albo ostrości kamieni w rzece. Nic nie układało się pod stopą zgodnie z przeznaczeniem. Podeszwa nie uginała się poddańczo jak piasek na górce, nie otulała aż po kostki jak błoto na brzegu strumienia między olchami, tam gdzie najlepsze robaki do wędkowania. Nawet placki krowie poddawały się krzywiznom podbicia wciskając się smrodliwie ale delikatnie między palce. A tu twardość i zniewolenie. Kiedy raz zrzuciłeś buty nie było powrotu, stan swobody był jak narkotyk, którego wciąż chcesz więcej.
to pewnie czerwiec bo jeszcze jestem w spódniczce




Potem przychodził lipiec.
A wtedy już grzało mocno. Więc w następnej kolejności szły w kąt bluzki, koszulki, spódniczki i spodenki. No nie było nieprzyzwoicie. Rano po przebudzeniu człowiek wskakiwał w strój kąpielowy czy spodenki kąpielowe, które czasami nie zdążyły wyschnąć od wieczora. Zimna tkanina, która przechowała resztki wilgoci od poprzedniej kąpieli oklejała skórę nieprzyjemnym chłodem. Ale już po chwili rozgrzane  ciało pokonywało chłód oddając swoją energię materiałowi. Potem tylko czekało się na pozwolenie żeby wejść do wody. Bo z rana woda w rzece wydawała się bardzo zimna kiedy i poranek ciągnął chłodem. Rzeka spływała z wcale niedalekich Gór Świętokrzyskich i nie mogła być ciepła. A więc jak tylko słońce ogrzało powierzchniowe warstwy wody, Ciocia lub Babcia pozawalały nam na pierwszą kąpiel. Tyle tylko, że często ta pierwsza była jedyną. Bo ciągnąć się mogła do zmroku. Z przerwą na obiad. Mniej lub bardziej mokrzy wpadaliśmy do kuchni, pochłaniali obiad mocząc mokrymi pośladkami krzesła i znów do wody.
Mówiło się, że lipiec jest deszczowy.
I tak było. Mniejsze i większe chmury przychodziły nie gonione wiatrem, przypływały spokojnie zasnuwając niebo szarością. Popadało chwilę a może dłużej a potem znów wracało słońce.
Czasami jednak zamiast małych szarych chmur nadpływała powoli ogromna, ołowiano ciężka, wróżąca coś groźnego. Wtedy szybko biegło się po bydło na pole, żeby zgonić je do obory, chowało pranie i zamykało okna. Wiadomo z burzą nie ma żartów. Już z dala widać było białe rysy na niebie.
Najpierw nadchodził wiatr. Gwałtowny, nieraz kładący małe drzewa niemal do ziemi. Kłaniały się żywiołowi zdane na jego łaskę. Liście i gałęzie swoim bolesnym SZSZSZU zagłuszały protesty traw.
Zaraz potem nastawała ciemność i ściana deszczu zasłaniała widok. Tylko błyskawice rozświetlały upiorną bielą mrok dnia. Tylko grzmot toczył się po ziemi jakby ta mruczała na nas w gniewie. Albo gwałtowne trzaski, jakby ktoś łamał świat na pół, oznajmiały, że kolejne drzewo uległo potędze natury i z pokorą przyjęło cios.
Dzień zamieniał się w pole bitwy, żywioły toczyły wojnę nie wiadomo przeciwko człowiekowi czy samym sobie. Ale pomału czas między kolejną błyskawicą a uderzeniem pioruna wydłużał się aż w końcu burza znikała w oddali.
Słońce po burzy miało inny kolor. Intensywnie przenikało przez nasycone ozonem powietrze. Jeszcze na horyzoncie pozostawał cień i mrok odchodzącej nawałnicy a na podwórku już kury otrzepywały pióra i wyłaziły z ukrycia. Kształty nabierały intensywności jakby ktoś obrysował granice przedmiotów ołówkiem. Świat nabierał oddechu zadowolony, że tytani oszczędzili nas i przenieśli się dalej. Drzewa i trawy cichły zmęczone targaniem gwałtownych porywów wiatru i wychłostane strugami deszczu. A my wychodziliśmy na podwórko, żeby znów zagarnąć, na chwilę oddany mały wszechświat.
Wychodziliśmy ze świadomością potęgi jakiej byliśmy świadkami, z odczuciem fascynacji i zarazem ulgi, że wszystko wróciło do normy i świat znów jest bezpieczny.


czwartek, 22 listopada 2018

Zapachy

 zdjęcie z internetu (Baba na wsi)


To dziwne uczucie zawsze mnie zaskakuje. Idę schodami na trzecie piętro bloku do mieszkania moich rodziców. Wciągam nosem powietrze i nagle przenoszę się lata wstecz do miejsca i czasu, który dawno minął. Zapach, nigdy tak naprawdę nie zapomniany, powraca falą wspomnień.
Skąd, dlaczego, jakim sposobem on właśnie tutaj, na klatce schodowej bloku z wielkiej płyty w środku dużego miasta ? Czy gospodyni użyła szczególnego środka do mycia schodów czy może ktoś, za drzwiami swojego mieszkania tworzy jakąś potrawę a zapach osmotycznie przenika na korytarz ?
Czy wiecie jak pachnie mąka ? To jej zapach wciska się w moje nozdrza niewiele robiąc sobie ze swojej nieadekwatności w tym miejscu. 
Zapach to bodaj najmocniejszy impuls przywołujący wspomnienia. A w Życinach było pełno zapachów.
Młyn. Od zawsze domena mężczyzn w rodzinie. Ciocia lub Babcia zaglądały tam tylko aby  wyciągnąć swoich zapracowanych mężów na posiłek. Co innego my, dzieci. Nam było wolno pałętać się pomiędzy workami ziaren przygotowanych do przemiału albo workami mąki gotowych do odbioru. Po lewej stronie od wejścia stały duże wagi. Na nich ważono ziarno przed zmieleniem i mąkę po przemiale. Na nich też uczyłam się matematyki, ważąc albo siebie albo najróżniejsze przedmioty jakie wpadły mi w ręce. Odważniki były od ogromnych po malutkie gramowe. Najcięższy o ile pamiętam był pięćdziesięciokilogramowy. Może były większe ale pewnie z racji ciężaru poza moją uwagą. Dalej drewniane rury biegnące przez wszystkie piętra młyna, którymi przesypywało się ziarno czy mąka, skomplikowana maszyneria, nawet słaba żarówka zwisająca na kablu z sufitu, wszystko pokryte mącznym pyłem. I jego zapach. Nie do pomylenia z niczym innym. Dla jednych zapowiedź chleba, dla mnie zapach dzieciństwa. Obudził moje zmysły na klatce schodowej bloku.
Ale nie jedyny.
Niedawno w moim mieście poszerzano koryto rzeki w trosce o zwiększenie bezpieczeństwa przy  powodziach. Stworzono płytkie, szerokie zatoki gdzie woda stoi nie poruszana prądem, wciśnięta w ląd. Rozwijające się tam życie, powolna ekspansja roślin, stworzyła aromaty ni to jeziorne ni rzeczne.
Oprócz głównego koryta rzeki Czarnej, były jeszcze stare fragmenty zakoli, odcięte od jej biegu, porośnięte pałką, trzciną i turzycą przy brzegu. Siedlisko nie tylko ryb ale i czapli. W głębi toni widać było wstęgi wodorostów, a po wierzchu pływały gnijące liście, opadłe z przybrzeżnych drzew. Kiedy popołudniami szłam na spacer w stronę tych zapomnianych fragmentów rzeki, jeszcze nie dochodząc do jej brzegów, czułam zapach trochę mułu, trochę stojącej wody i gorzkawą nutę czarnych olch. Dzisiaj wędrując wzdłuż biegu zupełnie innej rzeki wspominam tamte aromaty.
I jeszcze bodaj mi najdroższe zapachy. W drodze do pracy przechodzę przez podwórzec Uniwersytetu Przyrodniczego. Mijam pomieszczenia dla zwierząt przywiezionych do kliniki na leczenie i nieomylnie odgaduję tożsamość ukrytych przed moim wzrokiem mieszkańców boksów. Wyczuwam ich charakterystyczny ślad zapachowy. Znów powracam do obór, stajni, chlewni i kurników. Znów przysiadam na progu obory zafascynowana życiem. Tym powolnym, dostojnym, nieświadomym swego celu. Liczę przybyłe żółte kulki nowonarodzonych piskląt w kurniku lub ostrożnie wsadzam głowę do stajni z szacunkiem przyglądając się narowistemu kasztankowi. I dlatego teraz, przystaję w drodze do pracy, aby jeszcze przez chwilę zatrzymać obraz przywołany wonią życia.
Jest taka woń nie do podrobienia. Woń szopy, rupieciarni, składziku na wszystko. Zapach drewnianych ścian pomieszany z rzeczami odłożonymi na potem. Zapomnianymi, pokrytymi kurzem i pajęczyną. Kiedy weszłam niedawno do przydomowej szopy remontowanego poniemieckiego domu, przeniosłam się natychmiast na podwórko dziadków. I chciałam tam zostać jak najdłużej wspominając tamtejszą szopę. Zawalona przedmiotami, które już skończyły swój przydatny żywot ale nie zasłużyły na unicestwienie, wytwarzała woń zapomnienia. Leżały tam porzucone narzędzia ogrodnicze, części od maszyn, stare wiklinowe kosze z sypiącymi się brzegami, połamane koryta dla bydła, urządzenia, których przeznaczenia nie poznałam i przedmioty, które na pewno miały się przydać ale czas i ludzie o nich zapomnieli. Pokryte pyłem mijanych bezproduktywnie lat, stanowiły jedynie doskonały dom dla pająków wijących swoje sieci w mroku i ciszy składziku. 
A zapachy zapomniane w dzisiejszym świecie ?
Jak wytłumaczyć zapach świeżo wydojonego mleka. Woń sierści zwierzęcej, ciepłą, kojącą i słodkawy posmak życiodajnego płynu.
Jeszcze mogę wypełnić dom aromatem zaczynu na chleb, ale nie stworzę zapachu rozgrzanego pieca opalanego drewnem, pomieszanego z wonią pierwszych bochenków wyciąganych z jego głębi.
Tylko w mojej pamięci żyje jeszcze mydlany zapach domu, i zapach krochmalu gotowanego w wielkich baliach z dodatkiem błękitu, kiedy nadchodził czas prania.
Nawet tak szkodliwy (dzisiaj to wiem) zapach azotoksu, którym spryskiwano psy aby wytępić bytujące w ich sierści pchły. Nawet on jawi mi się nostalgicznie i do dzisiaj nie czuję w nim zagrożenia.
Jest ich pełno wokół mnie. Odmienione w miejskiej przestrzeni. Czasami powtórzone dokładnie w drodze po polach i lasach. Czasami przeniesione w zaskakujące miejsca albo odtwarzające stare krajobrazy.
Zapachy. Żyją we mnie, nieraz uśpione. Wystarczy jedna drobina, mały okruszek, który wciśnie się w nozdrza abym znów zawędrowała tam gdzie działo się życie w swej czystej postaci. Bez spalin, smogu, ze słońcem i deszczem, z drzewami i zwierzętami. Działo się w pełni.

piątek, 12 stycznia 2018

Jeszcze o mojej Babci

Babcia Marysia  ( po lewej) do końca życia lubiła zabawy
 

Za mąż wyszła w wieku 18 lat. Nie wiem ile wiedziała o życiu. Na pewno niewiele widziała, choć zawsze ciągnęło ją do świata. Żyła na wsi, gdzie chałupy kryto strzechami i niejednokrotnie spano w jednej izbie z "gadziną". Ale nie ona. Ona pochodziła z tak zwanej gospodarskiej rodziny. Zasobnej. Murowany dom, stodoła, obora i sporo hektarów ziemi. Tyle tylko, że jej zasobność zależała od punktu widzenia.
To nie był jej wybór. Wybrał ją Dziadek Daniel. Za urodę, wdzięk, odmienność na tle szarzyzny kieleckiej wsi. Roześmiana, od zawsze rozpieszczana w rodzinie. Najmłodsza, najładniejsza, najbardziej hołubiona przez rodziców. Marysia, Marysieńka. Były jej jeszcze w głowie harce, zabawy, flirty kiedy zauważył ją Daniel i upatrzył sobie na żonę. Kręciła nosem. Ale wola rodziców w jej czasach była najważniejsza. Szczególnie jeśli trafiała się dobra partia. A partia była dobra.
Stateczny, poważny, spokojny i trochę starszy. No i młynarz z rodziny młynarskiej od pokoleń. Ojciec powiedział - Tak i w końcu przekonał Marysię. Co prawda z drugiej strony, matka Daniela, nestorka rodu, która dzierżyła władzę żelazną ręką, niechętna była wyborowi syna. Bo właśnie dla niej gospodarska córka to za mało. Sama zajęta gromadzeniem i mnożeniem majątku, chciała młynarzównę z sąsiedniej wsi aby powiększyć zasobność rodziny. Ale nie było siły na upór syna. I tak to w wieku 18 lat Marysia stała się żoną Daniela.
Potem przyszło zwykłe życie, dzieci, obowiązki.
Czekała ich jeszcze niejedna zawierucha w życiu. Nastała wojna, ucieczka przed frontem, tułaczka z dziećmi po obcych ludziach, głód i choroby. A kiedy w końcu dotarli z powrotem do domu, znów trzeba było stawać na nogi.
Jednak Marysia nie przestała marzyć o wielkim świecie. W tym jednym Daniel był bliski jej marzeniom. I jego ciągnęło do świata. Ale świata nowinek technicznych, wiedzy, polityki. Kiedy tylko mógł oderwać się od pracy, szukał w radiu informacji o świecie, rozczytywał się w Młodym Techniku, jeździł na zakupy z Marysią do miasta. Nawet do Katowic bo wiadomo, że tam zaopatrzenie lepsze, dla górników. Małomówny, skryty, typowy introwertyk, nie dzielił się swoją wiedzą z innymi. Za to Marysia była jego przeciwieństwem. Błyszczenie w towarzystwie, tańce, zabawy to był jej żywioł. A więc nie pozostawało nic innego jak godzić się na coroczne wielkie zabawy z okazji jej imienin. Tym bardziej, że jako gospodyni  nic nie można jej było zarzucić. Pracowita i solidna - wszyscy o tym wiedzieli. Zadbane, czyste krowy (co nie było taką oczywistością w oborach, gdzie gnój wyrzucało się raz, dwa razy w roku a krowom rano podsypywało się tylko świeżą ściółkę na ich nocne placki), kurnik pełen drobiu wykarmionego przednim ziarnem, którego zawsze były pełne "sąsieki" w spichlerzu i spiżarka z zapasami jedzenia. Małe poletka warzywne i przydomowe ogródki z kwiatami też świadczyły za nią.
A więc 15 sierpnia, co roku, większe meble wynoszono z pokoju do stodoły, mniejsze odsuwano pod ściany, zwijano dywan i gotowano miejsce na tańce. Kuchenny stół, połączony z tym pokojowym, wyjeżdżał na środek kuchni aby pomieścić licznych gości.
Było ich naprawdę wielu. Moje oczy dziecka gubiły się w mrowiu twarzy, które znały mnie ale ja nie rozpoznawałam niemal żadnej. Ciotki i wujowie dalsi i bliżsi. Z sąsiednich wsi i Ci z daleka, z Buska. Znajomi gospodarze, zaprzyjaźnieni sąsiedzi. Głośne, wilgotne całusy i poklepywanie po plecach. Gwar, śmiech, zamieszanie. Stoły zastawione potrawami na ciepło i na zimno ( Marysia nie darowałaby sobie gdyby czegoś nie starczyło) i obowiązkowo butelki wódki aby dobrego humoru nie zabrakło nikomu. A kiedy pierwszy apetyt został zaspokojony i pierwsze butelki alkoholu opróżnione, wyrywała Marysia na parkiet do czekającego pokoju, porywając za sobą innych. Zabawie przygrywał akordeonista niestrudzenie grający, póki starczało chętnych do tańca.
Na parkiecie królowała Marysia. Mimo, że już zaliczana bardziej do matron niż młodych mężatek, nikomu nie ustępowała w drobieniu w oberku, w przytupach i obrotach. Spódnica furczała, buciki śmigały a jej twarz promieniała życiem. Każdy chciał zatańczyć z solenizantką, więc partnerów do tańca jej nie brakowało. A że tańce żwawe i porywające, to raczej nie było stojących pod ścianą. Oczywiście Daniel odtańczał ze swoją żoną kujawiaki, walczyki, polki i oberki. Choć chętniej wdawał się w rozmowy z gospodarzami o polityce albo cenie zbóż. Dysputy podlewane co i rusz kolejnym kieliszkiem gorzałki, przybierały z czasem coraz głośniejsze formy.
A kiedy temperatura zabawy rosła, pojawiały się swawolniejsze tematy i obyczaje. Kiedy zmordowani tancerze wracali do stołu aby znów zasiąść do biesiady, rozpoczynały się droczenia między kobietami i mężczyznami.  Od tej chwili strony zaczynały przerzucać się złośliwymi przyśpiewkami skierowanymi do przeciwnej płci.
"Od kamienia do kamienia tu żadnego wujka nie ma
Wujki siedzą, spoglądają, gdzie tu więcej wódki dają" śpiewały kobiety.
Mężczyzna zaczepiony frontalnie mógł odśpiewać
"Skorołeś mie Boże za te moje zbytki, dołeś mi kobite jaki pieron brzydki".
I wszystko przeplatane rubasznym śmiechem w dowód uznania dla celnej riposty.
Mistrzynią przyśpiewek była stryjenka Wackowa. Żona stryja Wacka, który razem z Danielem, zgodnie jak przystało na braci, prowadził młyn w systemie tydzień na tydzień. Stryjenka zaliczana do kobiet wesołych, lubiących zabawę, świetnie radziła sobie w sytuacjach towarzyskich. Potrafiła, kiedy repertuar znanych piosenek wyczerpywał się, tworzyć na poczekaniu kolejne śmieszne teksty. I tak zabawa toczyła się na zmianę przy stole i na parkiecie, do białego rana. A potem towarzystwo, które miało za daleko do domu lub zbyt splątane nogi, zalegało w stodole na sianie, donośnym chrapaniem obwieszczając światu swoje istnienie.
Pętałam się między nogami dorosłych, mimowolnie chłonąc atmosferę wiejskiej zabawy, nieświadoma z jaką nostalgią będę dzisiaj wspominać Babcię Marysię, Dziadka Daniela, ciotki i wujków. A przede wszystkim tą radość i rozhukanie emanujące ze wszystkich. Z jakim rozrzewnieniem wspomnę  noc spędzoną na sianie w stodole, jakby nie było, wśród pijanych biesiadników.
Przyjmowałam jako oczywistość otaczające mnie wiejskie bachanalia, nie wiedząc, że dzisiaj będę ich szukać li tylko we własnych wspomnieniach.

czwartek, 19 października 2017

Wykopki


z internetu.Wykopki dawniej. Głos Wielkopolski

Przez całe lato chodziłam z Babcią lub Ciocią pielić rzędy ziemniaków na polu za domem. Żeby chwasty nie zagłuszyły posadzonych roślin. Wyrywany perz czy trawa lądowały w koszu aby stać się dodatkową paszą dla krów.
Piaszczyste górki usypanych rzędów i przerwy między nimi jak dróżki między drogami. Palące słońce na grzbiecie i koniki polne grające wśród traw na pobliskiej łące. A niedaleko piaszczyste zbocze lasu i powiew sosnowego powietrza. Wciąż mam ten obraz we krwi. I jeszcze chodzenie między rzędami ze słoikiem z wodą i zbieranie "amerykańskiej zarazy". Pasiasty chrząszcz pożerający ziemniaczane liście. Nie miałam dla niego dobrych uczuć. Raczej poczucie satysfakcji kiedy kolejnego szkodnika lub jego białą, tłustą larwę wrzucałam do słoika. Pierwsze podbierane bokiem ziemniaki, tak żeby nie uszkodzić rośliny i ich smak na talerzu z kubkiem kwaśnego mleka. Wspomnienia gorące, letnie, przepełnione zapachami i dźwiękami.
A potem przychodziła jesień. Zielone pędy wystające z grządek więdły i brązowiały.

Wykopki. Kiedy zamykam oczy widzę czerwono zachodzące słońce, czuję skostniałe dłonie a potem nadchodzący zmrok. Wóz ciągnięty przez konia, który co jakiś czas przesuwał się do przodu za posuwającymi się ludźmi.
Ubrana byłam w ciepły sweter i kurtkę. Szyję owiniętą miałam szalikiem a na nogach gumiaki. A i tak czułam przenikający mnie chłód. Trochę bolący kręgosłup od ciągłego schylania się. Bo głównie zbierałam do dużego ciemnobrązowego, wiklinowego kosza wykopane ziemniaki. Ale pamiętam, że jako nastolatka pracowałam też motyką.
Nasze pole ziemniaków za domem nie było na tyle duże, żeby wprowadzać sprzęt do kopania. Prace wykonywaliśmy ręcznie, całą rodziną nieraz z pomocą sąsiadów. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Tyle tylko, że dzieciom pozwalano albo na wolniejsze tempo albo dłuższy odpoczynek.
Każdy miał swój rządek. Z motyką w ręku podważał krzak ziemniaczany, chwytał łęty "za głowę" i wyciągał z ziemi jeszcze przyczepione do długich pasm korzeni bulwy. Potem otrzepywał krzak i odrzucał na bok. Ziemniaki odpadały od korzeni i lądowały na ziemi pod nogami. Resztę bulw wykopywano przegrzebując ślad po roślinie motyką.
I to było piękne. Wydobycie na światło dzienne ukrytego w głębi ziemi bogactwa. I ten moment fascynacji, kiedy po raz pierwszy wyłaniają się na wierzch, przeróżnych kształtów i wielkości kule, owale czy dziwne kształty.
Odkrywanie tajemnic ziemi. Zaglądanie w nieznane, co dzieje się przez długie miesiące poza naszymi oczami. W ciszy i cieple piaszczystych rzędów powiększające się zapasy. Zapobiegliwość przyrody, celowość i mądrość. Nie nazywałam rzeczy tymi słowy. Jedynie zachwyt, jedynie zdumienie, jedynie szeroko otwarte oczy.
A wszystko w zmroku końca dnia. Bo choć praca trwała od rana, moja pamięć zachowała tylko pojedyncze obrazy. Nie odtworzę całego ciągu zdarzeń.
Ale widzę płonące ogniska z pozbieranych, wysuszonych łętów ziemniaczanych i snujący się nisko nad ziemią albo wznoszący się leniwą smugą ku górze, dym.
Pamiętam skostniałe palce i zimną ziemię, w którą zanurzałam dłonie w poszukiwaniu-no właśnie- bulw nie ziemniaków. Ziemniakami stawały się dla mnie w koszu, na wozie albo potem w stertach zrzuconych z wozu do zdołowania.
Mężczyźni wykopywali za domem, na skraju ziemniaczanego pola, duży dół. Do niego zrzucano ziemniaki i przysypywano słomą i ziemią wydobytą przy kopaniu. Jeszcze robiono wywietrzniki sięgające w głąb kopca, jakąś przemyślną wiejską metodą, której dzisiaj już nie odtworzę. Bo kopiec musiał oddychać.
Tak działo się z nadmiarem. Na początek jednak zrzucano ziemniaki do piwnicy pod stodołą. Otwór w podłodze stodoły prowadził wąskim tunelem do najgłębszej części piwniczki. I taką drogą ziemniaki trafiały do chłodnych warunków zimowania.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę na pole. Do utrudzonych dorosłych i zmęczonych dzieci. Bo na koniec czekała wszystkich nagroda. Pieczone w żarze przygasających ognisk ziemniaki. Któż nie zna ich smaku. Zwęglonej skórki brudzącej palce na czarno i delikatnego parującego miąższu w środku. Grudki masła roztapiającej się na połówce kartofla i białych kryształków soli na wierzchu. Pieczone ziemniaki zawsze smakują wybornie. Ale przy ognisku o zmroku, po całym dniu pracy, na ziemniaczanym polu, jedzone wśród bliskich, smakują najlepiej.