piątek, 27 lutego 2015

Zawody w skakaniu

Razem bawiliśmy się świetnie



   Ziemia była uboga, piaszczysta. Tylko gdzieniegdzie nad rzeką trafiały się urodzajne łąki. Ale większość to były prawdziwe kieleckie „piachy”
   Najwyraźniej było to widać pod lasem rakowieckim. Las był na wzniesieniu i w pewnym miejscu kończył się gwałtownie urwaną skarpą. Pewnie miejscowi wybierali stamtąd piach do wszelkich prac budowlanych. Stąd skarpa właśnie, piaszczysta, wysoka. Tak oceniało moje dziecięce oko.
   Można było rzeźbić w niej wspaniałe płaskorzeźby. Była w przekroju zbita, niemal twarda a na dole leżał sypki i luźny żółciutki piach. Tworzyliśmy baśniowe budowle, pałace i zamki. Czasami powstawały twarze lub zwierzęta a nawet samochody. Oczywiście wszystko w formie płaskorzeźby.
   Można też było skakać z niej na łeb na szyję. Kiedy tam docierałam zapominałam o całym niemal świecie. Razem z bratem urządzaliśmy zawody w skakaniu. Trzeba było wdrapać się na samą górę, stanąć na brzegu poszycia leśnego i z wielkim rozpędem skoczyć przed siebie. To uczucie swobody kiedy frunęłam w dół nie da się porównać z niczym. Piach zapewniający  bezpieczne lądowanie, był ciepły, nagrzany słońcem, czysty i przede wszystkim przyjazny. Lądowałam w nim hamując piętami i zakopując się po kostki lub padając na plecy.  Czułam się jakbym mogła fruwać. Spędzaliśmy tam całe długie godziny. Mogłabym skakać w nieskończoność gdyby nie okrzyk Babci przywołującej nas na posiłek.
   Bywały tez inne zawody. Skoki wzwyż. Pod piaskową skarpą. Wynajdywaliśmy w lesie dwie duże gałęzie z rozgałęzieniami i rozwidleniem na końcu, które służyły jako słupki. Na tych rozgałęzieniach kładliśmy pojedynczą długą gałąź, która stanowiła poprzeczkę. Potem była ona podnoszona, w miarę naszych sukcesów, na kolejne wyższe odnogi gałęzi aż po rozgałęzienie na szczycie. I zaczynały się skoki. Wypróbowywałam różne style. A to skakałam wysoko podnosząc nogi, jak przy biegu przez płotki, a to, przy wyżej ułożonej poprzeczce, skakałam na szczupaka, lub ustawiając się bokiem. Styl był nieważny, liczył się efekt.  
   A nocą odzywały się uśpione emocje.
- A widzisz! Widzisz Malina! Ja wyżej skoczyłem - wołał mój brat, skacząc z poręczy łóżka na dywan. Najgorsze było to, że nie wolno mi było śmiać się, aby go nie obudzić. Dorośli twierdzili, że potem miałby kłopot z ponownym zaśnięciem.

niedziela, 22 lutego 2015

Wywodzę się z ciszy



wywodzę się z ciszy
z mgły świtania nad łąkami
aż po pierwsze kogutów wołanie
z ciszy domu we śnie
utkanym melodią kuranta
stąd gdzie śpiew strumienia
omywał zmysły szeptu cieniem
by cisza brzmiała jeszcze mocniej
koła wozów toczyły trud codzienny
w ciszy żaru
a ręce spracowane
jak chleb powszednie trwały
w pokorze modlitwy o łaskę
utkana jestem z wiatru
w skrzypiących wrotach
milknących w godzinę dnia ostatnią
z gasnących płomyków lamp
gdy noc ścieliła poduszkę mroku
i ciszą gwiazd tuliła do snu
jestem z ciszy wyrosłej
na miarę cieni
błądzących w nie-zapomnieniu

i zamieszkała we mnie
więc nie mów do mnie miły
rozmawiam

piątek, 20 lutego 2015

Czym rzeka bogata...



   Czasami kiedy poziom wody za stawidłami był niski, na środku rzeki, blisko przeprawy, poniżej jazu, tworzyła się kamienista wyspa.
   Tam właśnie budowaliśmy z bratem szałas-domek. Nasze ciągłe potrzeby budowania wyrażały się co raz to nową konstrukcją.
    Najpierw trzeba było wybrać odpowiednio grube i długie gałęzie olchowe. Ścinanie ich to zadanie brata. Potem razem taszczyliśmy je na wyspę, trochę ciągnąc brzegiem, trochę pławiąc. Tworzenie szkieletu szałasu zabierało nieraz cały dzień lub nawet dwa. Nic nie robiliśmy na pół gwizdka. W końcu mój brat nie bez przyczyny został architektem! Uszczelnienia były z mniejszych liściastych gałęzi albo trzciny(?). Zadziwiające ale radość budowania była większa niż późniejsze w nim zabawy, znoszenie zapasów, tworzenie udogodnień.
   Szałasowi albo udawało się przetrwać do końca lata albo, kiedy dzieci ze wsi dowiedziały się o nim, jego żywot kończył się aktem destrukcji. Nie mieliśmy kontaktu z wsią. Byliśmy postrzegani jako obcy, a nowi lokatorzy zawłaszczali sobie budowlę bez sentymentów i przesądzali o jej losie. Nie pamiętam ostrego uczucia żalu, może rozczarowanie i złość? Mijały jednak szybko, kiedy nowe zajęcie absorbowało mnie do reszty.
   Były jeszcze moje i brata wyprawy w dół rzeki, na materacu. Brzegi od strony wody wyglądały inaczej, tajemniczo, odmiennie. Nigdy nie nauczyłam się do końca ufać wodzie. Czarna, mimo że nieduża, miała miejsca głębokie, odzwierciedlające swoim wyglądem jej nazwę. Z szeregu olch porastających jej brzegi od strony pól, opadały do wody liście, tworząc mulisty czarny podkład na dnie. Z drugiej strony, ściana lasu schodząca nisko do lustra wody zdawała się niemal obliczem żywej istoty. Najpierw mijaliśmy lasek Dziadka i Stryja. Potem to już była Kolanka. Płynęliśmy ocieniani drzewami jak tunelem.
   I wtedy pierwszy i jedyny raz widziałam wiewiórkę, która przykicała do wody i nachylona piła ją jak piesek. Wystraszona naszymi głosami szybko umknęła w głąb lasu a mnie jej obraz pozostał w oczach do dzisiaj.
   Zatrzymywaliśmy się na płyciznach, żeby podziwiać przeźroczystość wody, kamieniste dno i małe wulkany podwodnych źródełek, zasilających wewnętrzny nurt rzeki. Zatykane palcami, po otwarciu eksplodowały z podwójną siłą. Woda w takich miejscach była nie tylko przeźroczysta ale i zimniejsza od pozostałej.
   Kiedy wpływaliśmy na głębsze rejony, chwytałam się kurczowo brzegu materaca, nie do końca ufając toni pod sobą. Z zazdrością patrzyłam na nurkującego, szalejącego w zagłębieniach rzeki, brata. Więcej jednak było rejonów gdzie można było brodzić, popychając materac przed sobą. Z wdzięcznością witałam płycizny, ciesząc się gruntem pod stopami.
   W końcu docieraliśmy do miejsca, gdzie do rzeki wpływał strumień z chanieckiego rowu. Krajobraz pomału stawał się inny, nierozpoznawalny. Zaczynała dojrzewać w nas potrzeba powrotu. Więc wracaliśmy z uczuciem dotarcia do granic poznawalnego, z sytością wrażeń, jak odkrywcy nowych światów, ciągnąc materac pod prąd za sobą. A jeśli dosyć było nam przygody na rzece, wystarczyło wyjść na brzeg i polami dojść do domu. Bo to, co było długą wyprawą dzięki meandrującej rzece, stanowiło jedynie krótki spacer polami.


piątek, 13 lutego 2015

Ponton



   
 To na tej stronie rzeki, rzecz miała miejsce

   Pewnej niedzieli rodzice przywieźli ze sobą do Życin niespodziankę. Dmuchany ponton. Oczywiście radość była ogromna ale raczej brata niż moja. Wspominałam przecież, że mój stosunek do wody był ambiwalentny. Nie wyobrażałam sobie życia bez dostępu do niej, ale głęboka woda nieodmiennie budziła mój niepokój.
   Na pontonie trudno pływać w rzece o wartkim nurcie, nie tracąc nad nim panowania. Więc jako akwen próbny, Mama wybrała dla nas miejsce gdzie woda rozlewała się szeroko przed jazem. Gdzie była głęboka ale spokojna.
   Oczywiście do nadmuchanego przez Tatę pontona, natychmiast wgramolił się brat
- Ja pierwszy – zawołał, jakbym ja się wyrywała i rozsiadł się zadowolony na jego dnie .
   Mama dowiązała roztropnie do pontona sznurek, aby mieć nad nim i nad synem kontrolę. A
brat zaopatrzył się w dwie płaskie deski w roli wioseł. I ruszył po przygodę.
   Stałam z Mamą na brzegu, obserwując z zainteresowaniem jego poczynania. A on,
ośmielony pierwszymi machnięciami wioseł, nabierał rozpędu.
   To prawda, że po tej stronie jazu prąd był znikomy. Woda zatrzymywana przez stawidła
zwalniała, wyglądając niemal na stojącą. Tylko wąska szpara u dna stawideł przepuszczała ją,
wypychając z ogromnym ciśnieniem na drugą stronę.
Ale jednak prąd był.
   Mama zauważyła, że mimo wysiłków brata, ponton nieodwołalnie zbliża się do jazu, gdzie
zasysana pod upust woda, tworzyła niebezpieczne wiry. A sznurek napręża się coraz bardziej.
- Synku wiosłuj w drugą stronę! – krzyknęła.
Ale wtedy jedno wiosło, może zbyt śliskie, wypadło z rąk wioślarza i odpłynęło. Więc Mama
chwyciła mocno sznurek i zaczęła ciągnąć go ku sobie.
No i stało się.
- Puff! – i sznurek wyskoczył razem z korkiem, do którego niestety wcale nie roztropnie ,
był przywiązany.
- Synku, wiosłuj rękami, rękami!- wołała przerażona Mama.
Tato, stojący do tej pory, w niedzielnym garniturze, na brzegu, tylko trochę zainteresował się
zdarzeniem, nie uznając go za groźne.Dopiero wołanie żony :
- Mietek ratuj go ! Szybko! Płyń po niego! – spowodowało, że chciał zdjąć marynarkę.
Ale Mamie daleko było do jego spokoju.
- Prędko, prędko ! Zostaw tą marynarkę, bo się utopi ! 
Tato chciał zdjąć but.
- Niee ! – wydała z siebie protest - Zostaw to, skacz !
- Spokojnie, przecież zdążę – zdjął drugiego buta.
Ponton spuszczony z uwięzi, zaczął kręcić się w  koło, poddawany wirowym ruchom wody
przy stawidłach. A brat coraz rozpaczliwiej machał rękami próbując się nie rozpłakać.
- Skacz natychmiast ! On się topi ! – Mama rwała włosy z głowy, krążąc koło Taty i
popychając go do wody.
Co miał zrobić.
   W białej koszuli i odświętnym garniturze, rzucił się na ratunek synowi.
Szybko dopłynął do niego i wyciągnął niedoszłego topielca wraz z pontonem, na brzeg.
  ( W pontonie tymczasem nie ubyło wiele powietrza. W ustniku był zawór, utrudniający jego
ulatnianie się.)
- Cholera jasna, zniszczyłem garnitur ! – powiedział i poszedł do domu.
Mama chwyciła ocalałego syna w objęcia a ja nie bardzo wiedziałam czy uspokaja jego czy
siebie.
   Oczywiście o dalszym pływaniu nie było mowy.
   Za to Tato nie odezwał się do Mamy do końca dnia, obrażony za zniszczony garnitur. Nie pomogły przeprosiny i zagadywanie. Zacięty milczał z kamienną twarzą.
   A ponton?
Nigdy więcej go nie widziałam.
Pojechał z powrotem z rodzicami do Sandomierza.




piątek, 6 lutego 2015

W poszukiwaniu straconego rytmu



   Nocowaliśmy w pokoju Babci i Dziadka.
   Przy ścianie naprzeciw drzwi, były dwa drewniane łóżka z piernatami i rzeźbionymi wezgłowiami. A nad nimi wisiał obraz. Pan Jezus na łące z barankami. Po obu stronach stały szafki nocne od kompletu. Jedna Babci, jedna Dziadka.
   Od strony Dziadka wisiało jeszcze szlifowane w kwiaty, kryształowe lustro, w ramach pasujących do mebli. Za szafką stał jego ukochany akordeon zamknięty w futerale.W wolnych chwilach wieczorami, zamykał się w pokoju i grał na nim z pasją i zapamiętaniem samouka.
   Po stronie Babci rozgościła się rzeźbiona u szczytu, szafa dwudrzwiowa, pełna sukien i garniturów, z zapachem drewna i kulek molowych. Pomiędzy oknami królowała zaś paproć, ustawiona na drewnianym stojaku i rozkładająca swe liście od okna do okna. Duma i radość Babci.
   Była jeszcze etażerka przy drzwiach na książki a na środku pokoju stół z krzesłami, używany głównie w święta. W rogu od strony kuchni, stał duży kaflowy piec, połączony z piecem  kuchennym po drugiej stronie.
   Na bocznej ścianie, naprzeciw okien, wisiał zegar szafkowy nad kanapą dla gości. Z dużym wahadłem i kluczykiem do nakręcania, ukrytym za szybką. Wspinałam się na kanapę i wyciągnięta sięgałam po kluczyk aby go nakręcić. Przemawiał do mnie głosem chrobotliwej sprężyny, dopóki nie poczułam oporu.Wtedy wystarczyło lekko pchnąć wahadło i znowu ruszał w drogę. Czasami sypiałam na kanapie pod zegarem, a brat pomiędzy Babcią i Dziadkiem.

   Wieczorem kiedy zapadał zmrok, wymyta, wślizgiwałam się w świeżutką, pachnącą i wykrochmaloną pościel, wyciągniętą świeżo na nasz przyjazd. Z okien bił lekki poblask pracującego młyna. Smugi światła kładły się muśnięciami na meblach i ścianach. Słyszałam szumiącą na stawidłach rzekę i rytmiczną pracę turbiny. A nade mną spokojnie i kojąco, wahadło zegara odmierzało czas.
- tik tak, tik tak...- Zasypiałam.
   Przez całe życie szukałam tego rytmu. Żaden kupiony przeze mnie zegar, czy duży czy mały, nie bił w zgodzie z moim sercem.
   W końcu zrozumiałam!
   Dorosłam. Moje serce zwolniło, a tamte, dziecięce rytmy są już nie do powtórzenia.

 

Rzeka Czarna



    Podchodziłam pod same stawidła ( za plecami), gdzie woda wypływała z wielką siłą i używałam jej jak ślizgawki


   Czarna- była albo groźna albo wspaniała albo zaskakująca. Zależy, którą część się wybrało.
Przed jazem, gdzie woda spiętrzona, tworzyła czarną, mroczną toń, można było bawić się tylko pod nadzorem dorosłych. Tam wiejskie chłopaki przychodziły czasami skakać na główkę i popisywać się przed pannami. Ja mogłam tylko obserwować. Zawsze jednak budziło to moją złość, że ktoś obcy przychodzi do Mojej rzeki.
   Za to po drugiej stronie był raj swobody i pomysłów. Albo pływanie w wypłukanych prądem głębszych miejscach, albo podchodzenie pod stawidła, gdzie spieniona woda wypływała z siłą mogącą cię rzucić w dalsze rejony, gdzie zjeżdżałaś jak na zjeżdżalni. Dzisiaj przypomina mi to jazdę rurami wodnymi w aquaparku.
   No i wędkowanie.
   Najpierw kopaliśmy dżdżownice w olchowym, podmokłym zagajniku koło strumienia. Zaopatrzeni w gumiaki i łopaty przewalaliśmy ciężkie, czarne grudy ziemi z jeszcze nie przegniłymi liśćmi olch. Szliśmy w zawody z kurami, które wiedzione instynktem, tam właśnie szukały obiadu. Potem ze słoikiem pełnym dżdżownic i bryłą mokrej ziemi, żeby nie wyschły, wędrowaliśmy nad rzekę.
   Wcześniej zrobione, początkowo przez wujka a potem samodzielnie, wędki z wierzbowych witek, żyłki, haczyka, kawałka ołowiu jako obciążnika i spławika z korka, były naszym narzędziem łowów.
   Teraz trzeba było wdrapać się na mur przy turbinie Stryja i tam zasiąść, z góry oglądając ławice płotek. Potem wystarczyło zarzucać wędkę i wyciągać kolejne zdobycze. Wieczorem Babcia z Ciocią robiły rybną kolację z tej drobnicy. Mnie wystarczała radość wędkowania. Nie jadałam ryb. Zawsze bałam się ości.
   Były też polowania na miętusy z Dziadkiem i Wujkiem.
   Popołudniową porą, kiedy młyn nie pracował, chyba w niedzielę, mężczyźni wyciągali z szopy długie drągi zaopatrzone na końcu w gumową kulę. Tymi drągami, brodząc po pas w wodzie przy brzegu, wypłaszali zaczajone pod korzeniami olch, miętusy. Sztuka polegała na tym aby stanąć poniżej miejsca płoszenia, z prądem i gołymi rękami chwytać wcale nie małe i śliskie, oszołomione ryby. To sztuka tylko dla zwinnych i doświadczonych. My dzieci byliśmy obserwatorami i kibicami głośno zachęcającymi do wysiłku
-Łap, łap wujek!
-O tam ,tam płynie!
A potem można już było z dumą wynosić do wiadra na brzegu złapaną zdobycz.
   Prawdziwym jednak mistrzem w tych łowach był syn Stryja, Maniek. Nie miał sobie równych. Kiedy dwaj bracia Maniek i Józek zabierali się za łowy, blady strach padał na miętusy.
   Czy to była równa walka? Nie wiem. Na pewno bazowała na sprycie i sile obu stron. Była w tym pierwotność łowów, przygoda i duma z umiejętności. Nie raz okazywało się ,ze to ryba wygrywała swoją zwinnością.