sobota, 31 stycznia 2015

Wdzięczna



jak ci powiedzieć Panie
żem wdzięczna
za ciepło krów o zmroku
za ludzi strudzonych
radosnych
za ich dłonie spracowane mocne
za kaganek domowego ładu
za dom ku rzece pochylony
za świat który odszedł

Były jeszcze pola i łąki


  

 Ciotka Halina ze mną przed gankiem. Jej rodzina mieszkała gospodarstwo wcześniej.

 Były jeszcze pola i łąki za rzeką, tak zwane hanieckie. Były samotne tam wyprawy albo rodzinne poobiednie spacery. Zadziwia mnie dzisiaj ta zwykłość owych spacerów. Ich oczywistość nie była dyskutowana. Wolny czas często spędzało się razem. Tak samo jak msza i obiad niedzielny były wspólne. Tak samo jak sjesta w sadzie na kocu, po niedzielnym obiedzie.
   Rozsiadaliśmy się na kocu w niewielkim ogrodzie za domem, zajadając gruszki ulęgałki albo wiśnie ociekające sokiem, tzw szklanki.  Dzieci nadawały tym sjestom ożywczy charakter. Stare historie na nowo opowiedziane nabierały świeżości i znaczenia. Dzięki naszej, dzieci obecności, pojawiało się mnóstwo nowych spojrzeń na stare sprawy. Znów mogły zachwycać dorosłych śliwki w sadzie, świecące swoim granatem. Pszczoły Dziadka przestawały być niezauważalnym elementem otoczenia stając się źródłem dociekań i pytań. A wspominki Wujka o jego wyprawach z braćmi do lasu, w poszukiwaniu powojennych militariów, zawsze budziły w nas wielkie emocje.
   Kiedy zmęczyło mnie zadawanie pytań, leżąc cichutko, wsłuchiwałam się w rozmowy o rodzinie, kawałkami poznając jej historię lub zanurzałam się w świat fantazji a szmer głosów wyciszał mnie i w końcu usypiał.
  Często zostawiona sama sobie wyrywałam się na pola za rzeką. W słoneczne dni kładłam się brzuchem na trawie i w skupieniu przyglądałam się owadom wyobrażając sobie, że jestem częścią ich świata. Skaczące koniki polne lub pracowicie uwijające się mrówki, w sobie tylko znanym celu czy  żuczki z mieniącymi się pancerzami przemykały tuż przed moimi oczami. Świat zmieniał perspektywę. Nagle trawy stawały się lasem a małe rozpadliny wąwozami nie do przebrnięcia. Zapamiętywałam się bez reszty, zagubiona w odmiennej perspektywie. Dopiero drapanie źdźbeł traw i ukąszenia bąków dawały odczuć, że jestem intruzem, że mój świat jest inny.
   Kiedy susza letnia trwała zbyt długo, Dziadek zakręcał stawidła w jazie przy młynie. Wtedy woda kierowała się do rowów melioracyjnych przecinających hanieckie łąki. W końcu wylewała się z nich tworząc małe, płytkie jeziorka w zagłębieniach pól. Wprost idealne do kąpieli. Oczywiście celem dorosłych było nawadnianie łąk ale oboje z bratem, niepomni tego, uwielbialiśmy się w nich kąpać.
   Szczególnie jedno zagłębienie, tuż koło małej górki sosnowej na naszej łące, przypadło mi do gustu. Nagrzane letnim słońcem, było ciepłe niemal jak zupa. Z rozpędem rzucałam się w nie na brzuch i ślizgałam po mokrej trawie jak po lodzie, tworząc wokół kaskadę rozbryzgów.
   Rowy melioracyjne rozszerzające się ku górze, do tej pory do przeskoczenia i prawie pozbawione wody, nagle przybierały rozmiary małych rzeczek. Nie sposób było je pokonać. Trzeba było dojść do stawideł postawionych w poprzek nich, służących do regulacji poziomu wody na poszczególnych odcinkach, żeby tam, stąpając ostrożnie po wąskim murku przeprawić się na drugą stronę.
   Woda była obecna zawsze i we wszelakiej formie. Była dobrodziejstwem tej krainy, jej bogactwem.(Niestety stała się w końcu jej przekleństwem). Jednak wiosną pokazywała swoja siłę i nieokiełznannie. Rzadko widywałam wiosenne wylania rzeki. Ale, został mi w oczach,  czy to wiosenny czy letni jej zdumiewający rozmiar, kiedy wypełniona topniejącymi śniegami lub wezbrana od deszczowych opadów, podchodziła niemal pod dom. Nigdy go jednak, za mojej pamięci, nie dosięgła. Na tyle wysoko ponad jej poziomem, stał bezpieczny na straży spokoju domowników. Zawdzięczam tamtym okolicom i Wiśle, pamiętanej z dzieciństwa, swoje pragnienie mieszkania nad wodą. Do dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez dostępu do niej.

środa, 28 stycznia 2015

domek w pudełku



   Kiedy byłam mała, budowałam domki w pudełkach po butach. Wszystko tam było. Drzwi wycięte w bocznej ścianie i okna z firankami ze szmatek. Łóżko z pudełka po zapałkach, stoliki ze szpulek po niciach i lampy z zakrętek od tubek kremów. Szafy robiłam z pudełek po ciastkach. Mozolnie wycinałam drzwiczki aby otwierały się naprawdę. Dywaniki plotłam ze ścinków, gęsto zalegających pokój, kiedy Mama szyła. Tylko dachu nie było, żeby można było w każdej chwili zajrzeć.  I nie umieszczałam tam nikogo. Ani lalka ani miś nie miał tam wstępu. To był domek dla mnie.
   Potem wyjeżdżałam na wieś do Dziadków i zapominałam o domkach. Miałam Dom, miałam zwierzęta i ludzi, pola i łąki i rzekę. Miałam wszystko. 

sobota, 24 stycznia 2015

Młyn



   Młyn to osobny temat.
   Tuż koło domu, jawił się kamienny dwupiętrowy kolos.To już był trzeci budowany przez rodzinę Dziadka. Najpierw był drewniany, przed wojną. Potem murowany, trochę w górę rzeki, też zniszczony. Koło niego była przeprawa rzeczna, którą się zwoziło siano z pola po drugiej stronie wody. I w końcu ostatni, powojenny, znów budowany wspólnymi siłami rodziny i użytkowany przez Dziadka i Stryja Wacka.
   Aby nie kolidować ze sobą, bracia postawili oddzielne turbiny, które zaopatrywały w prąd, osobno gospodarstwo nasze i Stryja. Na ówczesne czasy prąd to był rarytas. Wieś, o ile dobrze pamiętam, została zelektryfikowana dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych. Tak więc obie rodziny cieszyły się przywilejem nie tylko prądu, ale na dodatek własnego. Pamiętam jednak, że turbinę początkowo włączano dopiero wieczorem, kiedy robiło sie ciemno, traktując to raczej wyjątkowo niż rutynowo. Siłą rzeczy postęp do tych dwóch gospodarstw mógł zawitać wcześniej. Światło, potem radio, telewizja, były wyznacznikiem inności w tej wsi oświetlanej lampami naftowymi.
   U Liznerów wszystko dążyło do lepszego, więc młyn cieszył się wielkim wzięciem w okolicy. Praca we młynie podzielona była na tygodnie. Tak dogadali się bracia. Był tydzień Dziadka i Wujka a potem tydzień Stryja i jego synów.
   Siłą rzeczy do młyna zaglądałam kiedy urzędował tam Dziadek lub Wujek. W przyziemiu,dostępnym od środka budynku lub od strony rzeki (młyn stał na brzegu rzeki i tylko dwa poziomy wystawały ponad grunt podwórka, skrywając poziom najniższy) mieściła się kaszarnia i już nie używana za moich czasów olejarnia. Dwa piętra powyżej, to urządzenia do mielenia ziarna. Myślę, że nie tylko, ale jako dziewczynka bardziej dostrzegałam tajemniczość pomieszczeń i zakamarków niż rozumiałam sposób funkcjonowania młyna. Pamiętam, że na poziomie ziemi były walce do miażdżenia zboża a piętro drugie zajmowały tzw. elewatory. Jak funkcjonowała całość, mimo, że Wujek, na moją prośbę, objaśnił mi  zasadę mielenia i otrzymywania mąki, nie pamiętam. Po młynie mogłam się kręcić tylko w  towarzystwie dorosłych. Było tam bowiem na tyle niebezpiecznie, że można było ulec poważnemu wypadkowi lub zginąć wpadając w tryby maszyn.
   Cały młyn huczał i chodził. Zachowywał się jak wielka bestia żyjąca własnym życiem. Wieczorem oświetlony mdłymi żarówkami nabierał tajemniczości.
   Praca wymagała czuwania przez całą dobę lub klika dni pod rząd. Zjeżdżali się bowiem chłopi z okolic, wozami zastawionymi workami z ziarnem, ustawiali w kolejce przed młynem, cierpliwie czekając na swój przemiał. Zawsze dziwiła mnie obfitość furmanek na podwórku i koni spokojnie czekających przy wozie. Wieczorami chłopi zasiadali na złożonych we młynie workach i kurząc papierosy gadali o sobie tylko znanych sprawach. Rano znowu widziałam ich na podwórku lub zaglądających do kuchni Babci, żeby napić się wody.
   Dziadek z Wujkiem stanowili bardzo zgrany zespół. Obaj perfekcyjni i pozytywistyczni w swym podejściu do pracy, uważali ją nie tylko za obowiązek ale i przywilej. I tego nauczyłam się od nich. Patrząc z jaką pokorą i uśmiechem, codziennie wstawali do kolejnych działań, pracę cenię za sens jaki nadaje naszemu życiu. Tak oto wpajano mi proste zasady dobrego życia,  przez przykład. Bez narzucania, nakazów i zakazów, uczyłam się żyć w zgodzie i harmonii z innymi i światem.

środa, 21 stycznia 2015

Jaśminowa kryjówka

 
  Koło domu od strony rzeki rosły jaśminy.Kiedy przyjeżdżaliśmy na wakacje, akurat nastawała pora ich kwitnienia.Pamiętam ich dusząco słodki zapach. Budził mnie co rano, bo Babcia wstawiała wazon z kwitnącym jaśminem do pokoju, w którym spaliśmy. Moje zadanie polegało na wymianie wody w wazonie, która bardzo szybko nabierała niemiłego zapachu.Dzisiaj ten zapach kojarzy mi się nostalgicznie i ilekroć zapomnę wymienić wodę w wazonie z ciętymi kwiatami, wsadzam nos do niego i wspominam tamte jaśminy.      Jaśminy były rozłożyste. Gałęzie sięgały niemal do ziemi, tworząc przytulny zakątek. Było to ulubione miejsce na piaskowe kąpiele kur. W południe, latem, kiedy robiło się naprawdę gorąco,chowały się właśnie pod nie i tam wygrzebawszy sobie w piaszczystym gruncie dołki, przeczekiwały drzemiąc, najgorętszą porę. Od czasu do czasu któraś zaczynała trzepać skrzydłami, wzbijając tumany pyłu. Lub zapadały w drzemkę a wtedy na oczy zachodziły im powieki, z dołu do góry. A ja wiedziona nosem przyszłego biologa wsadzałam tam swoje trzy grosze, z namiętnością obserwując ich tajemne życie . Nieraz wczołgiwałam się do nich ostrożnie, byle nie obudzić śpiącego kurzego towarzystwa, chcąc doznać uczucia ukrycia i odizolowania od otoczenia. Chcąc poczuć to co one czuły. Ciągnęło mnie w takie zakamarki, byle tylko zobaczyć świat z innej, mniej ludzkiej perspektywy.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Porządki

wysprzątałam
podłogę z myśli porzuconych
książki z czasu nietykania
okna otarłam z łez
nostalgii czekania na słońce
tylko sieć pajęcza
w kącie pozostała
bo ciepło pieca co go nie ma
bo mrugający płomyk lampy
i pachnące mlekiem
dłonie babci

sobota, 17 stycznia 2015

Babcia i zwierzęta

   Kiedy po przyjeździe, wchodziłam w końcu na ganek domu, pobieżnie lustrując dwa przydomowe ogródki kwiatowe po bokach, już słychać było gwar powitań tych, którzy, dotarli tam przede mną.      Kuchnia tradycyjnie i z racji swego położenia stanowiła serce domu. Więc tutaj spotykałam wszystkich.
   Po wejściu witałam się dosyć oficjalnie z Dziadkiem, nieco czulej z Babcią  i naprawdę radośnie z Wujkiem i Ciocią, pokoleniem moich rodziców. Nadto z ludźmi nie posiadającymi dzieci, którzy zawsze zajmowali się mną i bratem z wielkim oddaniem i miłością. Przytulaniom i całusom nie byłoby końca, gdyby nie potrzeba wygłaskania kotów rozłożonych na specjalnej dla nich ławie przy oknie. Stworzeń ciepłych, mruczących i niebywale lojalnych wobec ludzi. Kiedy dzisiaj opowiadam o nich, widzę jak bardzo odbiegały od standardów kociego zachowania.
   Trzeba przyznać, że wszystkie zwierzęta w gospodarstwie były wyjątkowo oswojone i przywiązane do człowieka. Głównie za sprawą Babci, która traktowała je w sposób niby zwykły i szorstki ale podszyty nieudawaną troską. A one odwdzięczały się swoim oddaniem i miłością bezwarunkową. Do tego stopnia, że krowy trzeba było pasać, bo pozostawione same na polu nie chciały jeść.
   Każdy kot zachowywał się raczej jak pies, towarzysząc nam na spacerach, pasając z nami krowy czy witając wracających z podróży. Psy docierały półżywe po krwawych wioskowych bitwach na drogę prowadzącą do domu. Tu padały nieprzytomne z nadzieją, że jednak człowiek je znajdzie i ocali. Zresztą nigdy się nie zawiodły. Razem z kotami wychodziły na spotkanie wracającym do domu, sobie tylko znanymi metodami przewidując godzinę powrotu.
  Stadko Babci kur, dawało zawsze najlepsze jaja, które odstawiane do sklepu w Rakowie cieszyły się nieodmiennym powodzeniem. Inna sprawa, że kury na młyńskim wikcie nie miały szans zaznać głodu czy nawet niedostatku.
   To było niezaprzeczalne dzieło Babci. Na pozór z dystansem, nie umiejącej okazywać uczuć ludziom, dawała to wszystko co było w niej skryte, zwierzętom i roślinom. Jej pieszczoty były twarde i nieporadne a mimo to, zapamiętałam je wyraźnie. Kiedy leżałyśmy na kocu pilnując pasących się krów, głaskała mnie po głowie a jej zapach przenikał mi we włosy. Słodki zapach krów i świeżo dojonego mleka.
 


czwartek, 15 stycznia 2015

Dom


   Dom był niewielki, przyklejony bokiem do budynków gospodarczych, tworząc z nimi jeden ciąg, wystający poza płot oddzielający podwórze gospodarcze od placu przed domem. Zaplanowany jako młynówka, szybko zmienił swój charakter, kiedy okazało się, że władza ludowa nie lubi rozmachu, szczególnie na wsi. Wystarczyło, że Dziadek, młynarz z dziada pradziada, wybudował własnoręcznie ze swym bratem młyn, ( i z pomocą całej rodziny, skrzykniętej przez nestorkę rodu) oddzielny dom dla młynarczyków i osobno dla gospodarzy, to już byłaby przesada. Rodzina z konieczności zamieszkała w młynówce.
   Tak więc w końcu duża kuchnia, do której wchodziło się wprost z ganku i przestronny, jasny pokój, to cały dom dziadków. Na dobrą sprawę mieścił dwie rodziny. W pokoju Dziadek z Babcią, w kuchni, w części odgrodzonej zasłoną "sypialnia" Wujka i Cioci, którzy gospodarowali razem z dziadkami.
   Z kuchni wchodziło się do sieni, w której przechowywane były zapasy żywności, garnki, różne przybory kuchenne a w nocy można było skorzystać z wiadra aby nie latać do wychodka. Pamiętam drewniane półki a na nich ustawione gliniane dwojaki do noszenia żniwiarzom posiłków, dzbanki, także gliniane, do przechowywania zakwasów z żytniej mąki lub buraków, przykryte płócienną ściereczką. Stała tam drewniana wyciskarka do serów i również drewniana tarka, wiadra i wiaderka. Duże patelnie używane tylko od czasu do czasu i zastawę stołową Cioci, pewnie jej wiano, ustawiono na bocznej ścianie.
   Przez sień, na wprost, wchodziło się do spichlerza z sąsiekami na różnego rodzaju ziarna. Ze starymi kuframi, w których grzebałam oglądając suknie Babci pachnące naftaliną, z szafami rzeźbionymi u szczytu, pełnymi kożuchów, płaszczy i starych garniturów Dziadka. Tam rozpoczynałam poszukiwania przedwojennych skarbów. Kapelusze, buty, wszystko wyglansowane, ustawione w ordunku, mówiły o dbałości i perfekcjonizmie Dziadka. Stare zegarki na rękę, męskie kopertówki, fotografie a nawet całe poniemieckie centrale telefoniczne. To były skarby, które prowadziły mnie w świat fantazji, w świat dawno miniony.
   W rogu stały dwa wielkie worki a w nich zbrylony cukier i sól. Kiedy w kuchni brakowało tych przypraw, Babcia wysyłała mnie do spichlerza abym młotkiem odrąbała kawałek tego drogocennego towaru i przyniosła dla niej.
   Przystawionymi do ściany schodami można było wejść na strych, gdzie było królestwo starych zeszytów i książek szkolnych, czwórki Babci dzieci. Czasopisma zbierane latami przez Ciocię ("Kobieta i Życie", "Przekrój" to były jej okna na świat) ułożone w kupki, czekały na przypadkowego czytelnika pod ścianą. Pod stropem brzęczały osy wokół swoich baniastych uli zwieszających się z belek dachowych. Na szczytowej ścianie było małe okienko wychodzące na rzekę, gdzie przez nikogo nie widziana, mogłam obserwować co się na niej dzieje.  Zasiadałam tam często, wpatrując się w wodę i młyn i wyobrażając sobie, że jestem niewidzialna. Ze śmiechem przyglądałam się jak dorośli rozglądali się wokół, szukając mnie nadaremnie. Nigdy nie zdradziłam swojego punktu obserwacyjnego, zbiegałam tylko szybko ze strychu, materializując się radośnie szukającemu.
   Tak wyglądał dom. Dopiero po wielu latach, dzięki staraniom Wujka, sień przebudowano na pokój, dobudowano z tyłu domu małą kuchnię dla Cioci, dużą łazienkę z oknem i dwie spiżarki. Jedna graniczyła z dużą kuchnią, druga była na tyłach domu przyklejona do kuchni Cioci. Zrobiły się z tego dwa mieszkania bo przez spiżarkę na tyłach domu było oddzielne wejście przez ogród, dające poczucie niezależności. I właśnie o to poczucie chodziło, bo mimo zmian na lepsze, wszystko zostało w starych ramach. Po dawnemu gospodarzono wspólnie, po dawnemu wchodziło się do domu przez ganek, jedynie Ciocia z Wujkiem zamienili kąt w kuchni na prawdziwą oddzielność.

środa, 14 stycznia 2015

Indyki



                                         z int. Kozakiewicz-indyki

    Kolorowe ptaki , wyróżniające się na podwórzu nie tylko barwą ale i wielkością. Kiedy kucałam na środku obejścia byłam niemal ich wzrostu. A robiłam to często. Przykucnięta zamierałam w bezruchu i przyglądałam się jak dostojnie potrząsają swoimi koralami. Szybko nauczyłam się naśladować ich odgłosy. Bawiło mnie kiedy mogłam je sprowokować do głośnych gulgotów. Czułam się wtedy jakbyśmy ze sobą nawiązali kontakt, jakbyśmy rozmawiali. Nie wiem co chciały mi powiedzieć i czy w ogóle. Moje przesłanie było proste, jestem, widzę was, chcę być z wami. Dla mnie były królami podwórka.
    Nie miałam problemów z jedzeniem indyczego rosołu. Wychowywana w zgodzie z odwiecznym rytmem przyrody i wsi, wiedziałam po co Babcia hoduje indyki.
   Nie bolała mnie ich śmierć. Była naturalnym elementem koła życia. Wszak potem przychodziły nowe ptaki, mogłam patrzeć na ich dorastanie, znowu podziwiać ich piękno. 
   Przede wszystkim miały to, czego brakuje dzisiejszym stworzeniom. Zapewnioną indywidualność. Wiedzieliśmy, który jest łagodny, który złośliwy i będzie ganiał za nami po podwórzu robiąc raban a który, w hierarchii najniżej, nieśmiało chował się po kątach. Były w ten krótki czas na swą miarę szczęśliwe.
    Zostałam biologiem, zajęłam się ornitologią. Dlaczego? Może właśnie początki były w tych podwórzowych rozmowach z indykami?

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Podwórko


                                            


   Piaszczysta droga wiodąca od asfaltowej szosy do domu to witanie się z wszystkimi znanymi i ukochanymi kształtami. Kiedy mijało się ostatnie gospodarstwo na końcu wsi, należące do naszych kuzynów, trzeba było przejść jeszcze kilkaset metrów aby dotrzeć do obejścia moich dziadków a zarazem do rzeki. Numer 102 - przedostatni numer we wsi. Dalej był tylko dom Stryja oddalony o jakiś kilometr, dwa od nas, w dół rzeki, za strumieniem i małym sosnowym laskiem wspólnie sadzonym przez Dziadka i Stryja i podzielonym równo między nich. Na naszej połowie lasu zbierało się wspaniałe maślaki. Za to u Stryja można było obłowić się na poziomkowych łąkach w cieniu wysokich sosen. Ale rzadko tam zaglądałam, bo na straży tej części stały gęsi Stryjenki, pasące się na wąskim pasie między lasem a rzeką. Mogłam je mijać w miarę bezpiecznie kiedy były wyskubane. W przeciwnym razie rzucały się na mnie z zawziętym gęganiem dobierając się do moich łydek. Dobrze wiedziały, że się ich boję. Więc kiedy wysyłano mnie po coś do Stryja, wolałam nadrabiać drogi okrążając lasek i dochodzić do obejścia od strony tytoniowego pola.
   Ostatnie metry piaszczystej, wiejskiej drogi to już był niecierpliwy bieg aby jak najszybciej zobaczyć czekające mnie cuda.
   Do obejścia można było wejść na trzy sposoby. Małą furtką ukrytą między stodołą a szopą na maszyny rolnicze (po drodze tuż przed furtką od strony pola był wychodek drewniany przyklejony do boku stodoły, miejsce moich obserwacji dotyczących życia much i pająków), szerokimi dwuskrzydłowymi wrotami z boku od strony drogi, którędy wjeżdżały maszyny, wóz z sianem, motory a potem samochody i małą furtką od strony domu.
   Jeśli chciałam wejść niepostrzeżenie,  wybierałam furtkę od strony wychodka. Wtedy mogłam zaskoczyć, zrobić niespodziankę. Było to wejście boczne i zazwyczaj używane tylko jako droga do wychodka. Kiedy niecierpliwość mnie goniła, wpadałam największymi wrotami od razu witając wszystko co żywe na podwórku. A było się z kim witać. Zawsze budziło w rodzinie zadziwienie to moje powitanie. Bo priorytety miałam jasne. Najpierw podwórko, potem ludzie.
   Pierwszy dopadał mnie pies, co prawda uwiązany do łańcucha ale z zasięgiem obejmującym cały niemal kwadrat gospodarczego obejścia.  Z radosnym poszczekiwaniem i merdaniem ogona rzucał się na mnie, bo oto w końcu wróciła ta, która wbrew zakazom spuszcza z łańcucha i po cichutku dokarmia.
   Potem obejmowałam wzrokiem stado kur z kurczętami (zwykle koło setki), kaczki, czasem gęsi, z rzadka indyki.
   Trzeba było też zajrzeć do pomieszczeń gospodarczych.
   Z tych wcześniejszych pobytów pamiętam stajnię, gdzie królował kasztanek, potem zamienioną na jeszcze jeden kurnik. Wielkie konisko i mimo, że wałach to niebywale niebezpieczny. Wypoczęty, wystany, pracował tylko miesiąc, czasem dwa w roku. Wypasiony na młyńskim obroku, wyrywał się na wolność kiedy tylko mógł. Wtedy uciekał w pola, lasy przeskakując wszelkie ogrodzenia. Najczęściej znajdowano go dopiero pod koniec dnia a czasami jakiś sąsiad przynosił wieść o nim na drugi dzień. Budził mój podziw, właśnie za swą dzikość, pęd do wolności, nieujarzmienie i siłę. Bałam się go i obchodziła z szacunkiem. Zbliżałam się do niego tylko pod okiem Dziadka.
   Jakby w przedsionku stajni, z boku, było niskie, liczące może 1,20 m wysokości pomieszczenie.  Mały kurnik dla kwok z pisklętami. Tam wsadzałam tylko głowę przez niziutkie drzwi aby sprawdzić liczebność młodego stadka, jeśli nie było go na podwórku.
   Obok stajni był duży kurnik. Po lewej stronie od drzwi były gniazda, jak kwadratowe półki w regałach na książki. Uwielbiałam to oczekiwanie na moment, kiedy kura schodziła z gniazda i dumnym gdakaniem oznajmiała, że oto znowu zniosła jajko. Naprzeciw drzwi były stopniowo wznoszące się żerdzie, na których nocowało stadko pod wodzą koguta zasiadającego dumnie na najwyższej z nich. Kiedy zlustrowałam już stan kurzych kojców, przychodził czas na najważniejsze.
   Obora. Typowa wiejska obora z dwoma małymi okienkami po bokach drzwi, które prawie nie dawały światła. Po lewej stronie była wydzielona mała zagródka dla świń. Zaś naprzeciw drzwi były stare, drewniane, wylizane do białości żłoby, do których przypinało się krowy. Ale przede wszystkim zwabiał mnie tu ciepły, mocny zapach obornika. Krowie placki usuwało się po nocy widłami na bok, podsypując na to miejsce nową słomę lub ściółkę. I właśnie tutaj czułam się najlepiej. Jeszcze cichy świergot jaskółek usadowionych pod powałą, lub śmigających między gniazdem a podwórkiem z kolejną porcją owadów dla swojego potomstwa. Przyzwyczajone do obecności człowieka nic sobie nie robiły z mojej osoby. A ja siadałam na progu i patrzyłam z zachwytem na dostojnie przeżuwającą krowę, jeśli trafiłam na porę wieczorną lub wsłuchiwałam się w pochrumkiwanie świń. Czasami aby je sprowokować brałam starą sztachetę z płota i drapałam je nią po grzbiecie. Wtedy dawały cały koncert radosnych chrumkań. Mogłabym tak przesiedzieć w oborze wiele godzin gdyby nie obowiązek przywitania się z domownikami.

niedziela, 11 stycznia 2015

Życiny - powrót


zadumałam
przydrożne maliny
szepty lasu
wody niedzisiejszej rzeki
nanizałam
okruchy wspomnień
na nić wiejskiej drogi
i powiodła mnie
gdzie on
przycupnięty zamyślony
omszały czekaniem
kamień
mojego nie mojego domu
już nie krwawi
jestem drogi przyjacielu
pamiętam

Początek



   Jestem skażona. Jak każdy kto zawitał choć na trochę w te strony. Skażona prostotą, pięknem i spokojem.
    Kiedyś myślałam, że to mój skrzywiony subiektywny odbiór ówczesnej rzeczywistości. Pola, łąki, lasy, strumienie, rzeka... Teraz wiem, że Życiny zapadały w pamięć każdemu kto tam zawitał i pozostawały na długie lata. Skaza, która naznacza cię wizją ideału. Już wiem, że to moje Shangri La.
Życiny
    To miejsce mnie ukształtowało. Całą moją miłość do ziemi, zwierząt i w końcu do ludzi.
Wieś tak zwana "zabita dechami" bo nie dość, że w województwie kieleckim, synonimie zacofania, ciemnoty to naprawdę zabita deskami. Murowańców prawie nie było, za to mnóstwo strzech krytych słomą.
    Jechało się tam z Sandomierza, mimo niewielkiego dystansu 72 km, prawie pół dnia. Czasem jedna, czasem dwie przesiadki z zatłoczonego autobusu w autobus. Droga jawiła mi się - wtedy dziecku - jako długa męcząca przygoda.
    Wyruszaliśmy z Mamą obładowaną bagażami, kanapkami, termosami i poduszkami na podróż. Ale za to na jej końcu czekała mnie najpiękniejsza nagroda. Już kiedy docieraliśmy do Rakowa, moja radość gwałtownie rosła i cała zaczynałam płonąć z niecierpliwości. Czasami tu kończyła się podróż i dalsze 3 km trzeba było pokonać pieszo przez las. Idąc odtwarzałam sobie w głowie obrazy z ostatniego pobytu. Coraz bardziej wtapiając się w to miejsce, stając się jego częścią. Zapach sosen na piaszczystej ziemi, ściółka pod stopami, głosy ptaków, to wszystko, mimo że miałam na wyciągnięcie ręki, budziło niezwykłe tęsknoty i okrywało mnie melancholią. Jakby mało mi było tych ptaków, drzew, wiatru w koronach sosen, mrówek między źdźbłami traw czy wilgi smętnie wołającej na deszcz. Chciałam być bardziej,czuć mocniej.
    Czasami udawało nam się dojechać do samej wsi. Wtedy czym prędzej wyskakiwałam z autobusu, żeby pierwsza zobaczyć i rozpoznać wiejską szkołę przy skrzyżowaniu. I wtedy w tym właśnie momencie rozpoczynały się wakacje a w moją duszę wstępował spokój, że oto w końcu jestem na swoim miejscu.