piątek, 9 października 2015

ślady wojny


   Ślady wojny były wszechobecne ale dla mnie przez lata niedostrzegalne.
   Dopiero jako dorosła zdałam sobie sprawę, że kurom sypało się ziarno w chełmach piechoty rosyjskiej. Przy stolarni Dziadka stało kowadło zrobione z części pocisku przeciwartyleryjskiego. Bok młyna został ozdobiony pociskami przeciwpiechotnymi, wybranymi dla ich „ozdobnych” skrzydełek na końcach. Zaś w lesie wystarczyło schylić się i zacząć grzebać w piasku, żeby znaleźć łuski od pocisków z broni maszynowej.
   Pagórki i doły leśne to po prostu pozostałości okopów lub leje po bombach. Jako ślady wojny, w szafie w spichlerzu, odkryłam kompletną radiostację wojsk niemieckich.
   A wszystko dlatego, że Życiny stały na linii frontu rosyjsko- niemieckiego, który przesuwał się kilkakrotnie. Zaś linia frontu biegła wzdłuż rzeki. Dodatkowo były to tereny aktywności partyzanckiej, więc o ślady działań wojennych naprawdę nie było trudno. Nie stanowiły jednak czegoś niezwykłego, były tak oczywiste jak to, że na łuskach wygrzebanych z piasku świetnie się gwizdało.
   Bycie pod okupacją miało swoje konsekwencje szczególnie dla Dziadka. Słuchałam opowieści o tym jak  musiał chować się albo przed partyzantami albo przed Niemcami. Obie strony były żywo nim zainteresowane.
   Niemcy nagabywali Go aby wpisał się na folkslistę. Wszak, z pochodzenia Niemiec z nazwiskiem Lizner, według nich miał taki obowiązek. Zaś partyzanci z powodu tego samego nazwiska, wciąż podejrzewali Go o kolaborowanie z Niemcami. On zaś odżegnywał się od polityki jak zawsze pozytywistyczny w swej postawie.
   Między podłogą spichlerza a gruntem, była wąska przestrzeń chroniąca spichlerz przed wilgocią, zapewniająca jej wentylację. Tam właśnie, ostrzeżony Dziadek, wciskał się przez niewielkie okienko i przeczekiwał najście czy to Niemców czy partyzantów.  Bywało też, że uciekał do lasu i znikał na kilka dni zanim poszukiwania nie ucichły. Jeśli mu się nie udało, nie kończyło się na groźbach. Babcia opowiadała o jego poobijanych plecach i głowie. Sam Dziadek nigdy o tym nie wspominał.
   Oczywiście każda taka wizyta Niemców i partyzantów była okupiona również wyczyszczeniem gospodarstwa z wszelkich zapasów.
   Nie żyło się łatwo nikomu w tych ciężkich czasach.
Zupełnie inaczej brzmiały opowieści wujków o buszowaniu po lasach w poszukiwaniu trofeów wojennych. Zapadła mi w pamięci historia znalezionych skrzynek z  prochem. Było ich dużo, zakopanych w leśnych piaskach. Trzech braci bardzo szybko uzbierało ich kilkanaście. Cieszyła ich perspektywa emocjonującej zabawy.
   Pasanie krów w gospodarstwie było obowiązkiem dzieci . Było też czasem, poza kontrolą dorosłych. Wystarczającym aby rozpalić ognisko. Od tego już krok do zrobienia fajerwerków. Wyobraźnia młodych chłopaków podsycana wojennymi opowieściami dorosłych, nie dawała spokoju.
Kiedy ogień palił się już dostatecznie mocno, wystarczyło wrzucić laskę prochu i czekać na wielkie
– Buum !!!
Tyle tylko, że buum nie nastąpiło. Może proch zawilgotniał? Więc należało popchnąć go głębiej w ogień. Odważny Z. skoczył do ogniska i kijem ruszył, zdawało się niewypał. Ale wtedy okazało się, wypalił. Prosto w niego.
   Ocaliły go trzy rzeczy. Bliskość rzeki, do której natychmiast wskoczył, schładzając poparzoną skórę, długotrwałe okłady Babci z krowiego łajna i zsiadłego mleka i  zakonnice z Kurozwęk gdzie Babcia jeździła z synem na leczenie olejem lnianym i wodą wapienną. Dzięki temu oddalono od niego groźbę ślepoty. Pokazywał mi później niewielką bliznę na ramieniu. Tyle zostało z poparzeń, które pokrywały cały jego tułów i przede wszystkim bardzo poparzoną twarz.
I jak tu nie wierzyć w medycynę ludową?
   Pamiętam też jak bawiliśmy się z bratem ułańskimi szablami, przechowywanymi pieczołowicie przez Dziadka w spichlerzu. Jak do nas trafiły? Czy było to kolejne znalezisko czy podarunek ? Nie wiem. Były ciężkie i wymagały siły obu moich rąk aby je dźwignąć. Nie umiałam sobie wyobrazić jak mężczyźni nimi machają skoro ja nie umiałam ich podnieść jedną ręką.
   Któregoś niedzielnego popołudnia, kiedy leżeliśmy wszyscy na kocu w sadzie, rozkoszując się poobiednią sjestą, wujek wspomniał, że pod płotem zakopał laski prochu. Rzuciliśmy się na niego z prośbą aby je wygrzebał. Nie chciał się zgodzić, bo nie był już młodzieńcem zafascynowanym militariami, tylko dorosłym mężczyzną z rodziną. Oczywiście Ciocia z Babcią również protestowały. A jednak, udało nam się go uprosić. Nie umiał  za bardzo nam odmawiać a widząc iskry pożądania w oczach brata, może przypomniał sobie czasy kiedy też był chłopcem i poczuł z nim jedność. Tak czy inaczej laski prochu zostały odkopane. Zdziwiło mnie, że były wąskie, trochę przypominające kable z szarą izolacją na wierzchu. Ale podpalone udowodniły, że jednak są materiałem palnym a nie elektrycznym.
  Tak to żyliśmy w cieniu wojny, czy to za sprawą rodzinnych wspomnień czy śladów znajdowanych wokół. Zresztą jakby nie patrzeć, lata 60-te to zaledwie kilkanaście lat od zakończenia działań wojennych.