Ślady wojny były
wszechobecne ale dla mnie przez lata niedostrzegalne.
Dopiero jako
dorosła zdałam sobie sprawę, że kurom sypało się ziarno w chełmach piechoty
rosyjskiej. Przy stolarni Dziadka stało kowadło zrobione z części pocisku
przeciwartyleryjskiego. Bok młyna został ozdobiony pociskami
przeciwpiechotnymi, wybranymi dla ich „ozdobnych” skrzydełek na końcach. Zaś w
lesie wystarczyło schylić się i zacząć grzebać w piasku, żeby znaleźć łuski od
pocisków z broni maszynowej.
Pagórki i doły
leśne to po prostu pozostałości okopów lub leje po bombach. Jako ślady wojny, w szafie
w spichlerzu, odkryłam kompletną radiostację wojsk niemieckich.
A wszystko
dlatego, że Życiny stały na linii frontu rosyjsko- niemieckiego, który
przesuwał się kilkakrotnie. Zaś linia frontu biegła wzdłuż rzeki. Dodatkowo
były to tereny aktywności partyzanckiej, więc o ślady działań wojennych naprawdę nie było
trudno. Nie stanowiły jednak czegoś niezwykłego, były tak oczywiste jak to, że
na łuskach wygrzebanych z piasku świetnie się gwizdało.
Bycie pod okupacją
miało swoje konsekwencje szczególnie dla Dziadka. Słuchałam opowieści o tym jak musiał chować się albo przed partyzantami albo przed Niemcami. Obie strony były żywo nim
zainteresowane.
Niemcy nagabywali
Go aby wpisał się na folkslistę. Wszak, z pochodzenia Niemiec z nazwiskiem
Lizner, według nich miał taki obowiązek. Zaś partyzanci z powodu tego samego
nazwiska, wciąż podejrzewali Go o kolaborowanie z Niemcami. On zaś odżegnywał się od polityki jak zawsze pozytywistyczny w swej postawie.
Między podłogą
spichlerza a gruntem, była wąska przestrzeń chroniąca spichlerz przed wilgocią,
zapewniająca jej wentylację. Tam właśnie, ostrzeżony Dziadek, wciskał się przez
niewielkie okienko i przeczekiwał najście czy to Niemców czy partyzantów. Bywało też, że uciekał do lasu i znikał na
kilka dni zanim poszukiwania nie ucichły. Jeśli mu się nie udało, nie kończyło
się na groźbach. Babcia opowiadała o jego poobijanych plecach i głowie. Sam
Dziadek nigdy o tym nie wspominał.
Oczywiście każda
taka wizyta Niemców i partyzantów była okupiona również wyczyszczeniem
gospodarstwa z wszelkich zapasów.
Nie żyło się łatwo
nikomu w tych ciężkich czasach.
Zupełnie inaczej brzmiały opowieści wujków o buszowaniu po
lasach w poszukiwaniu trofeów wojennych. Zapadła mi w pamięci historia
znalezionych skrzynek z prochem. Było
ich dużo, zakopanych w leśnych piaskach. Trzech braci bardzo szybko uzbierało
ich kilkanaście. Cieszyła ich perspektywa emocjonującej zabawy.
Pasanie krów w gospodarstwie było obowiązkiem dzieci . Było też czasem, poza
kontrolą dorosłych. Wystarczającym aby rozpalić ognisko. Od tego już krok do
zrobienia fajerwerków. Wyobraźnia młodych chłopaków podsycana wojennymi
opowieściami dorosłych, nie dawała spokoju.
Kiedy ogień palił się już dostatecznie mocno, wystarczyło
wrzucić laskę prochu i czekać na wielkie
– Buum !!!
Tyle tylko, że buum nie nastąpiło. Może proch zawilgotniał?
Więc należało popchnąć go głębiej w ogień. Odważny Z. skoczył do ogniska i
kijem ruszył, zdawało się niewypał. Ale wtedy okazało się, wypalił. Prosto w
niego.
Ocaliły go trzy rzeczy. Bliskość rzeki, do której
natychmiast wskoczył, schładzając poparzoną skórę, długotrwałe okłady Babci z
krowiego łajna i zsiadłego mleka i
zakonnice z Kurozwęk gdzie Babcia jeździła z synem na leczenie olejem
lnianym i wodą wapienną. Dzięki temu oddalono od niego groźbę ślepoty.
Pokazywał mi później niewielką bliznę na ramieniu. Tyle zostało z poparzeń, które
pokrywały cały jego tułów i przede wszystkim bardzo poparzoną twarz.
I jak tu nie wierzyć w medycynę ludową?
Pamiętam też jak bawiliśmy się z bratem ułańskimi szablami,
przechowywanymi pieczołowicie przez Dziadka w spichlerzu. Jak do nas trafiły?
Czy było to kolejne znalezisko czy podarunek ? Nie wiem. Były ciężkie i
wymagały siły obu moich rąk aby je dźwignąć. Nie umiałam sobie wyobrazić jak
mężczyźni nimi machają skoro ja nie umiałam ich podnieść jedną ręką.
Któregoś niedzielnego popołudnia, kiedy leżeliśmy wszyscy na
kocu w sadzie, rozkoszując się poobiednią sjestą, wujek wspomniał, że pod
płotem zakopał laski prochu. Rzuciliśmy się na niego z prośbą aby je
wygrzebał. Nie chciał się zgodzić, bo nie był już młodzieńcem zafascynowanym
militariami, tylko dorosłym mężczyzną z rodziną. Oczywiście Ciocia z Babcią
również protestowały. A jednak, udało nam się go uprosić. Nie umiał za bardzo nam odmawiać a widząc iskry
pożądania w oczach brata, może przypomniał sobie czasy kiedy też był chłopcem i
poczuł z nim jedność. Tak czy inaczej laski prochu zostały odkopane. Zdziwiło
mnie, że były wąskie, trochę przypominające kable z szarą izolacją na wierzchu.
Ale podpalone udowodniły, że jednak są materiałem palnym a nie elektrycznym.
Tak to żyliśmy w
cieniu wojny, czy to za sprawą rodzinnych wspomnień czy śladów znajdowanych
wokół. Zresztą jakby nie patrzeć, lata 60-te to zaledwie kilkanaście lat od
zakończenia działań wojennych.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTe laski miały ok. 30 cm długości i średnicę ołówka. Zapamiętałem, że miały kolor makaronu i były puste w środku. W mojej pamięci są to więc raczej małe rurki, choć zawsze określam je też jako laski.. Innym ciekawym znaleziskiem była skrzynka z taśmą naboi do karabinu maszynowego, z której po kryjomu wysupłałem kilka z nich i przewiozłem do Sandomierza...
OdpowiedzUsuń