poniedziałek, 29 czerwca 2015

Butelki

zdj. z internetu

   To były czasy opakowań szklanych. Butelki po oranżadzie lub piwie z ceramicznymi korkami i gumowymi nakładkami. Zamykane na sprężynę? Zatrzask? Słoiki od przetworów, butelki po napojach i alkoholu. Wszystko to było zbierane i odstawiane do drewnianej skrzyni w spichlerzu i czekało na nas, na lato.
- No robońku, jak chcesz możesz sobie sprzedać te butelki - mówiła Babcia pokazując mi w spichlerzu stertę szklanych opakowań.
   Więc zaczynały się przygotowania do sprzedaży. Oczywiście wszystko robiliśmy wspólnie, z bratem. Najpierw wywlekaliśmy na środek podwórka wielką metalową balię. Napełnialiśmy ją wodą noszoną wiadrami ze studni. Potem wkładaliśmy do kąpieli wszystkie butelki. Rzecz w tym, że w tamtych czasach przyjmowano do zwrotu tylko umyte i pozbawione nalepek szkło. Dostawaliśmy od Babci szczotki do mycia butelek i zakasawszy rękawy braliśmy się do pracy.
   Nie było mowy aby pozostać suchym przy tym zajęciu. Wszak mycie to taka nudna praca. A woda dostarcza tyle możliwości zabawy. Wzbudzanie fal, napełnianie wodą butelek i robienie kaskad z wylewającej się z nich wody, wyprawy butelkowymi okrętami w podróż do dalekich krajów aż w końcu zwykłe chlapanie na siebie wodą z dwóch przeciwległych stron balii. Mimo tego, robota jakoś szła do przodu.
   Najgorsze było zdrapywanie nalepek. Po kilku godzinach moczenia, większość nalepek odchodziła sama. Były jednak i takie oporne, które nawet na drugi dzień trzymały się mocno. Więc te, mozolnie, nożem zeskrobywaliśmy do czystego szkła.
   Kiedy już wszystkie butelki zostały umyte, podwórko oczyszczone a balia zaniesiona na swoje miejsce do spiżarni, zaczynaliśmy przygotowania do wyprawy do sklepu. Jeśli szkła było dużo, czekało nas kilka tur. Bo to nie było byle jakie skoczenie do sklepu.
   Sklep mieścił się na drugim końcu wsi i jak dzisiaj myślę,dzieliło nas od niego dwa kilometry piaszczystej drogi. Jako, że chodziliśmy w południe, bo potem sklep zamykano, słońce grzało nas niemiłosiernie, kurz wzbijał się spod stóp a siatki z butelkami mocno ciążyły. A droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność. O czym rozmawialiśmy? Może o tym ile zarobimy albo na co wydamy pieniądze? A może po prostu staraliśmy się dojść jak najprędzej? Nie pamiętam. Natomiast zostało mi wspomnienie upału, kurzu na drodze i ogromnej satysfakcji, kiedy w końcu docieraliśmy do sklepu. I to uczucie ulgi, kiedy wracając niosłam w dłoni pieniądze, małe, zapocone zawiniątko ściśnięte w dłoni, zamiast ciężkich siatek. I podskoki i śmiech. I jeszcze pamiętam pudełeczko na skarby w domu, do którego wkładałam zarobek. Leżał bezpiecznie schowany wraz ze zrobioną z trawy lalką i kolorowymi szkiełkami do robienia "skarbów".
   "Skarby" to była ulubiona zabawa moja i Lidki, jedynej koleżanki ze wsi, mieszkającej trzy domy od nas. Trzeba było wykopać dołek w ziemi. Tam włożyć płatki kwiatów, kamyki i wszelkie inne rzeczy, które mogły reprezentować skarb a potem dołek przykryć szkiełkiem, najlepiej kolorowym i zasypać ziemią. Zabawa polegała na tym aby od czasu do czasu odkopywać "skarb" i przez szybkę napawać jego widokiem i tajemnicą dzieloną z koleżanką. "Skarb" dzięki różnorodności kolorów, prezentował się naprawdę ciekawie, tworząc mozaikę barw jak obraz w kalejdoskopie. Pamiętam jaki zachwyt wzbudzał we mnie widok tajemnicy i dreszcz podniecenia przy szukaniu i odkopywaniu "skarbu".
   Moje pudełko, szkatułka przywieziona przez Ciocię z wycieczki do Zakopanego, z wymalowaną góralską chatą na wieczku, leżało koło łóżka, dostępne dla każdego a mimo to bezpieczne jak nigdzie indziej. W domu gdzie zaufanie do siebie nawzajem było podstawą, nie było mowy aby moje tajemnice były zagrożone.
   Do dzisiaj nie wiem co robiłam z pieniędzmi. Może wydawałam na słodycze podczas wyjazdów do sklepu do Rakowa. A może zabierałam do Sandomierza po skończonych wakacjach.
Tak czy inaczej, wydawałam. Bo za rok znów czekała na nas sterta szklanych opakowań.

niedziela, 28 czerwca 2015

Duch



    Kiedy wujek dobudował pokój i kuchnię z sionką z tyłu domu, czasami sypiałam w ich kuchni. Była nieduża ale mieściła kredens ze wszystkimi statkami Cioci, mały stolik z dwoma krzesłami i kanapę ustawioną pod oknem, wychodzącym na sad za domem. Od śpiącej rodziny i centrum domu, jakim była duża kuchnia, dzieliła mnie spora przestrzeń.
   W kuchence Cioci były trzy pary drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, drugimi można było wejść do pokoju Cioci i Wujka a ostatnie wiodły do małej sionki, przez którą wychodziło się do sadu.
   Sionka pełniła funkcje dodatkowej spiżarni  gdzie, w czasach kiedy Babcia już nie piekła chleba, przechowywano wielkie bochny kupowane raz na tydzień w piekarni w Szydłowie. Dostarczaliśmy im własną mąkę, żeby mieć pewność dobrej jakości wypieku a potem odbieraliśmy upieczony chleb. Tam wynosiło się też gorące potrawy do wystudzenia, bo położona od strony północnej, zatrzymywała chłód przez cały dzień.
   Buszowałam nieraz w kredensie Cioci oglądając z zainteresowaniem miski, garnki o niewiadomym mi przeznaczeniu, ozdobne talerze, szklanki, kieliszki i zastawy do kawy i herbaty. Podziwiałam półmiski w kształcie ryby i te z ułożonymi w okrąg zagłębieniami wielkości połówki jajka. Kieliszki o barwnych nóżkach stojące w karnych szeregach tuż koło szklanek różnych wielkości. Ułożone w stos  talerze zajmowały całą półkę wypełniając ją po brzegi. Na dole lśniły nowością garnki tak bardzo inne od tych odymionych od ognia, używanych w kuchni. Wszystko czekało cierpliwie na swój czas. Jednak nie widywałam tych naczyń w codziennym użyciu. Patyna lekkiego kurzu okrywała ich gładkie powierzchnie dając wyraz ich i Cioci cierpliwości w oczekiwaniu na niezależność i bogate życie towarzyskie.
   Przychodziłam do tej kuchenki żeby pobawić się w dom a Ciocia chętnie pozwalała mi używać swych skarbów, może z myślą, że chociaż tak nadam im pozory prawdziwego życia.
   Kiedy jako kilkuletniej dziewczynce zaczęto pozwalać mi tam sypiać, zdobyłam niezależność, odseparowana od rodziny a jednak bezpieczna w jej zasięgu.
   Trochę było strasznie słuchać odgłosów lasu rozciągającego się nieopodal, bez bezpiecznego pochrapywania Dziadka. Szum rzeki od tej strony domu brzmiał inaczej a cisza sadu wpełzała do wnętrza cieniami gałęzi. Nie było przyjaznego cykania zegara, nie słyszałam kojącego rytmu pracy turbiny. Odcięta od odgłosów nocnego życia młyna, miałam wrażenie noclegu w namiocie w głębi lasu.
- Trzeba być odważnym, już nie jestem dzieckiem – mówiłam sobie. Poczucie samodzielności i mocy robienia co się chce, poza kontrolą dorosłych, było nagrodą za obawy. Tutaj najlepiej rozmyślało się co będzie można robić nazajutrz, jak spędzić czas najproduktywniej.
W końcu zasypiałam ukołysana własnymi wyobrażeniami.
   Tak było i tej pamiętnej nocy.
   Kiedy już zaspokoiłam potrzebę grzebania w kredensie, przejrzałam kolorowe obrazki w „Kobiecie i Życiu” znalezionej na stoliku, otuliłam się kołdrą i sen powoli ogarnął moje ciało.
   Obudził mnie, wydawało się, księżyc świecący jasno przez małe okienko. To pewnie jego światło osiadłe na twarzy przebudziło mnie ze snu. Wlewał się strugami i rozświetlał na łóżku czyniąc z niego srebrną łódź. Już zaczynałam przeobrażać się w zaginioną na lśniącym oceanie księżniczkę, kiedy nagle …usłyszałam pobrzękiwanie. Nierówne, jakby ktoś dzwonił łańcuchem, pociągając go od czasu do czasu. Wstrzymałam oddech.
- Tak, to te wszystkie pokutujące dusze, o których opowiadali wieczorami dorośli, wypełzły z lasu - zadrżałam.
- A może to jeździec bez głowy na swym rumaku, przemierzający pola w poszukiwaniu zbłąkanych ludzi? Przypomniałam sobie opowieści chłopów we młynie.
- To na pewno ON!
Znowu dzwonienie…teraz jakby bliżej. Naciągnęłam kołdrę na głowę z nadzieją, że ukryję się przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Czego on chce ode mnie i czy uda mu się przeniknąć przez ścianę?
- O rety! Łóżko stoi tuż koło okna!
Dzieliła mnie od sadu tylko szyba. Co to jest szyba dla takiego ducha? On przenika przez wszystko.
I wtedy łańcuch zabrzęczał tuż pod oknem, na dodatek usłyszałam jakby stąpanie. Ale tego już nie byłam pewna do końca, bo moje walące serce skutecznie zaburzało odgłosy z sadu. Czułam szaleńcze tempo jego uderzeń w gardle, w żołądku, dłonie zaciśnięte kurczowo na brzegu kołdry drżały w jego rytmie. Następne pobrzękiwanie usłyszałam jakby trochę dalej, ale nie wysunęłam głowy spod kołdry, nie dowierzając, że niebezpieczeństwo się oddala. Kolejny odgłos łańcucha dobiegł mnie od strony rzeki.
- Aha! Znaczy nie wyczuł mojej obecności i szuka ofiary w jej pobliżu - pomyślałam z nadzieją.
A może chce się przeprawić na drugi brzeg na łąki, żeby tam pognać na swoim wierzchowcu przed siebie?
Czekałam.
Serce waliło mi odmierzając z niepokojem czas.
Czekałam.
Cisza.
Pod kołdrą robiło się coraz duszniej. - A może jak wysunę trochę głowę to będę mogła ocenić czy jeszcze coś słychać?- zastanawiałam się.
Cisza.
Może już zniknął w oparach  nocy. Serce wiedzione własnym rozumem pomału zwalniało swój rytm.
Cisza.
I tak zawieszona między czekaniem na zagrożenie a ulgą, bo pewnie sobie poszedł, w końcu zapadłam ponownie w sen.
   Obudziłam się rano z dziwnym uczuciem niepokoju. Dopiero po chwili przypomniałam sobie nocną przygodę. Rzuciłam się do okienka, żeby sprawdzić czy nic się za nim nie czai. Nic, tylko spokojny poranny sad. Wstałam i pobiegłam do kuchni wołając
- Babciu, Ciociu!
Wpadłam kiedy Wujek właśnie kończył zdanie
- …no i wędrował do rzeki. Pewnie chciało mu się pić
- Kto wujku, kto?
- No, cielak co się urwał sąsiadowi z łańcucha.

piątek, 26 czerwca 2015

Ciekawość

   Tak niewinna nie będę już nigdy. Tak ciekawa świata otaczającego mnie zewsząd, barwą i formą bogatą, może jeszcze, może nadal.
   To nie tylko bajka o świecie zaczarowanym, dzieciństwa. To powrót w lata beztroski i szczęścia, kiedy był czas na zmrużenie oczu, żeby ujrzeć rozszczepiony promień słońca na szkle butelki od oranżady.
   To czas szukania chruścików pod kamieniami w rzece, tylko po to, żeby przykucnąć, zapatrzeć się z przechyloną głową i zdumieć : jak one to robią?
   To włóczenie się po łąkach bez celu, a może tylko po to, żeby poczuć wiatr we włosach, gorący, duszący zapachem ziół, ten sam co czesze trawy.
   To snucie się po lasach żeby stąpać po ściółce nagrzanej słońcem i słuchać krzyku wilgi wołającej na deszcz, a może tylko po to, żeby zaznać oddalenia od ludzi i wtopić się w naturę, zlać w jedność, stać się częścią całości.
   Zaglądałam z ciekawością w każdy dostępny zakamarek, żeby naocznie poznać, dotknąć, zbadać, zaznać. Ciemność kątów na strychu, ciepło kamiennych schodków nagrzanych słońcem, chłód rzeki omywającej ramiona, kiedy schylona szukałam na dnie najgładszych kamyków, czy taniec drobin pyłu w smugach światła przeświecających przez deski ścian stodoły. Zawsze nieuchwytnych, zawsze poza zasięgiem moich wyciągniętych palców.    
   I ten moment, kiedy Wujek tłumaczył mi zasadę działania światłomierza. Już jej nie pamiętam, ale chwila, kiedy zaglądałam w skupieniu do środka, została.


 Dzisiaj patrzę na siebie z przed lat i  lubię tą moją ciekawość. Jestem wdzięczna za duszę obserwatora. Rozglądam się wokół i wciąż, mimo różnych kolei losu, chłonę świat i widzę jego barwę i formę bogatą . Smakuję. Szukam w sobie i w okół, tamtych zachwytów, oczarowań. I chociaż nigdy już nie będą takie same, wciąż odnajduję nowe.
A tutaj - jedynie nawlekam kolejne koraliki wspomnień, na nić mojego życia, żeby jeszcze przez chwilę, przez moment ... zaznać radości niewinnego trwania.

piątek, 19 czerwca 2015

Gospodarka i pajęczyna








Z Mamą, w pobliżu Gospodarki

 Po drugiej stronie drogi wiodącej z Rakowa do Szydłowa, w części wsi, która była mi znana znacznie mniej, była tak zwana Gospodarka. Dziedzictwo Babci. To był dom rodzinny Babci, który został wynajęty początkowo aby tworzyć wiejskie przedszkole, potem zajmowany pod wynajem dla nauczycieli. Stodoła naprzeciwko domu, po drugiej stronie drogi i łąka za nią, wykorzystywana była przez rodzinę.
   Jeździliśmy lub chodzili tam rzadko. W czas sianokosów, zabierając ze sobą krowy, żeby się pasły na trawie o wiele bujniejszej bo rosnącej na lepszej ziemi, niż ta za rzeką.
   Krowy pędzone wiejską, piaszczystą drogą ciągnęły za sobą łańcuchy do palikowania i wzniecały tumany kurzu za sobą. Szłam za nimi w sandałach lub boso przyglądając się robionym przez nie śladom racic, próbując dopasować swój krok do ich śladów i wcale nie uciekałam przed tumanami wzbudzanego kurzu. Wręcz z lubością zanurzałam się w jego chmurze. Dlaczego? Sama nie wiem. Intrygowała mnie smuga zapachu jaka się w niej unosiła. Gorąca piżmowa woń zwierząt pomieszana z lekko duszącym zapachem pyłu.
   Braliśmy ze sobą prowiant wiedząc, że praca zajmie co najmniej pół dnia. Wujek dzierżył na ramieniu kosę kiedy był czas koszenia a później  w okresie suszenia trawy, grabie do przewracania siana. Kobiety niosły dwojaki z żurem, koszyki z pieczywem i kiełbasą. Czasami wujek dojeżdżał na gospodarkę motorem dla wygody, a my szliśmy drogą z krowami. Potem ustawiało się wszystko w cieniu stodoły chroniąc przed upałem w oczekiwaniu na przerwę na posiłek.
   Tymczasem po dotarciu na miejsce krowy były palikowane i zajmowały się skubaniem trawy a rodzina brała się do pracy. Ja biegałam wolna penetrując zakątki stodoły lub wypuszczając się na sam koniec długiej i wąskiej łąki docierając do strumienia biegnącego za nią. Rozglądałam się z ciekawością wśród tak samo wąskich poletek innych gospodarstw. 
   Jako, że docieraliśmy do gospodarki rano, kiedy jeszcze słońce nie było wysoko, z czasem robiło się coraz upalniej. Niestety wraz z falą gorąca pojawiały się zwabione zapachem krów i spoconych ludzi, gzy. Największa uciążliwość lata. Szczególnie dla krów, które oganiały się od nich jak mogły. Bywało jednak, że ich zabiegi nie zdawały się na wiele.
   Kiedy krowa zmęczona nieustającymi atakami owadów została ugryziona po raz enty,  zaczynało się robić ciekawie. Musiały to być wyjątkowo dokuczliwe owady bo krowy dostawały szału.
   Zdarzyło się raz, że po takim ataku gzów, jedna zerwała się z łańcucha, wierzgnęła nogami, zadarła ogon i zobaczyłam na co stać szaloną krowę. Wystrzeliła z łąki jak z procy, gnając na oślep przed siebie z wielkim rykiem. Rzuciliśmy się za nią próbując dogonić i zatrzymać w pędzie. Na nic. Jej prędkość i determinacja w ucieczce była ogromna. Więc wujek wskoczył na motor,którym przyjechał i puścił się po piaszczystej wiejskiej drodze w pogoń za oszalałym zwierzęciem. Po chwili pozostała po nich tylko chmura kurzu.   Niepokój kobiet był tym większy, że zdarzało się, iż taka szalona gonitwa krowy za niczym, mogła się skończyć jej zapaleniem płuc czy innymi poważnymi konsekwencjami. Biorąc pod uwagę niewielki arsenał możliwości ówczesnej medycyny weterynaryjnej dochodziło nawet do konieczności uśpienia zwierzęcia. A to już była tragedia dla wszystkich.
   Czekaliśmy więc z niecierpliwością na powrót wujka. Minęło jednak wiele czasu zanim na drodze pojawił się powrotny orszak. Najpierw wujek, który prowadził jedną ręką motor a w drugiej trzymał łańcuch ciągnąc krowę. Za nim ledwo powłócząc nogami szła krasula ze zmierzwioną potem sierścią i spuszczoną głową. Okazało się, że nie było łatwo ją dogonić. Dopiero po około trzech kilometrach, już w pobliżu Rakowa, wujek zdołał ją wyprzedzić pędząc na motorze, zatrzymać się, złapać za łańcuch i zahamować ją w swym szaleństwie.
   Wtedy dopiero doceniłam do końca krowy. Wydawałoby się ociężałe i niezdolne do żadnego większego wysiłku potrafiły sprostać nawet pędzącemu motorowi.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
   Moja opowieść to jak nitki pajęczyny, której splotów nie znam do końca. Jedynie przeczuwam zawiłość sieci ale nie znając drogi, podążam wiedziona raczej przeczuciem niż wiedzą, to w prawo to w lewo, próbując dociec logiki budowli. Im więcej wiem, tym trudniej odnaleźć sens poskręcanych splotów, z których się wywodzę.
   Nie poznam do końca architektury mojej pajęczyny. Buduję obraz fragmentów, jakie samej udaje mi się odkryć w zakamarkach pamięci lub poznać ze słów innych. 
   Rodzina. Moje genetyczne korzenie, które stworzyły mnie taką jaka jestem. Z każdej ze stron wspierają mnie cienie, tych którzy odeszli. Wędruję po twarzach nie do końca poznanych jak po mapie, w poszukiwaniu drogi do siebie.
   Miłość Babci Marysi do zwierząt. Może dlatego potrzebuję ich towarzystwa. Może to ona zaprowadziła mnie do biologii
   Mrukliwość i introwertyzm Dziadka Daniela. Może one uczyniły mnie obserwatorem, nie energicznym pochłaniaczem życia. Może sprawiły, że dzień spędzony w samotności nie jest samotny a staje się drogą do siebie samej.
   Wszechogarniająca dobroć Babci Zosi, jej spolegliwość wobec życia. Może dały początek mojemu zadumaniu i zgody na życie takie jakie jest. Spowodowały, że wciąż szukam w sobie wzorców dobra ganiąc za każdy przejaw nieuczciwości wobec siebie. Bo czyż nie jest to najwyższa forma bycia nieuczciwym, z której wynika każda inna?
   Jedynie o Dziadku Janie nie umiem powiedzieć niczego. Stojący poza zasięgiem moich małych dłoni, wymyka mi się do dzisiaj, stanowiąc niewiadomą, do której mogę odnosić wszystko co we mnie nie poznane.
   A przecież są jeszcze cienie cieni. Ci, o których pamięć, ledwo tli się w zakątkach duszy.
Dzisiaj rozmawiając z rodziną, przyglądam się  z perspektywy dorosłych temu co ja ogarniałam lub nie, oczami dziecka.
   Odwiedziłam kuzyna Józka i jego żonę Kazię. Tego, który łowił miętusy w rzece gołymi rękami. Tego, który pracował we młynie co drugi tydzień, z bratem i Stryjem. Do niedawna niewiele umiałabym powiedzieć o Stryju. Dzisiaj wiem, że był człowiekiem otwartym na świat, rozpolitykowanym, wielkim pasjonatem prawa. To do Niego przychodzili chłopi w poszukiwaniu rady w swoich sporach sądowych. To On pisał im pozwy i pisma sądowe a potem pomagał prowadzić sprawy, niejednokrotnie wygrane dzięki jego pomocy. Na tyle dociekliwy, że potrafił jeździć do Kielc do sądu, aby na sali sądowej przez przykład zdobywać wiedzę, jak bronić praw danego człowieka. Wielokrotnie osadzony w więzieniu, nigdy nie był wygodny dla władzy. Czytał, uczył się jak Dziadek Daniel, choć w zupełnie innej dziedzinie. Widocznie łaknienie wiedzy obaj wynieśli w genach od przodków.
   Józek z żoną, oboje wspaniali. Przyjęli mnie serdecznie jak emigranta z dalekich rubieży świata. Bo czyż nie żyliśmy w innych krainach? Tak daleko od siebie, mimo że tak blisko? Wędrówka śladami rodziny może dla każdego z nas ma inne znaczenie, ale łączy nas chęć utrwalenia tego co było, zachowania śladu istnień minionych dla … swojej tożsamości? …swoich dzieci? …utrwalenia korzeni by tym mocniej poczuć się wrośniętym w życie?

Dzisiaj próbuję zobaczyć więcej choć tak trudno dostrzec cokolwiek tkwiąc w środku.
Dzisiaj zadumałam się nad pajęczą siecią życia, w którą wplatam swoją nić, usilnie zastanawiając się jaki wzór tworzy całość.
Lecz czy to ma znaczenie?

piątek, 12 czerwca 2015

Krowy


   Na początku były czerwone. Nieduże, z kościstymi zadami i niewielkimi ostrymi rogami. Długo nie było innych wśród okolicznych gospodarstw. Dawały tłuste mleko, nie chorowały i były płodne. Miały w sobie jednak pewną niezależność. Nie udało mi się nigdy zaprzyjaźnić z żadną. Nie pomagały liczne odwiedziny w oborze, głaskanie i przynoszenie przysmaków. Owszem , chętnie korzystały z podarków, jednak więź między nami nie powstała. Może byłam jeszcze za mała?
   Pasało się je tak samo jak te późniejsze, biało-czarne, wielkie i zwaliste. Biało- czarne, mimo swoich rozmiarów, były niezwykle łagodne. Zaglądałam do obory, żeby głaskać je po pysku, dawać lizać się ostrym jak tarka językiem i z namiętnością wpatrywać się w ich ogromne melancholijne ślepia, wciąż i wciąż próbując zrozumieć o czym myślą. Bo, że myślą nie miałam wątpliwości.
   Czerwone, wyganiane na pole, chętniej skubały trawę kiedy człowiek był w pobliżu. W tym wyrażały swoje do niego przywiązanie. Palikowane, po jakimś czasie jednak zaczynały jeść, jakby świadome, że tym razem muszą zadowolić się tylko swoim towarzystwem.
   Biało-czarne, zostawione same, mogły przez pół dnia ryczeć zamiast zając się jedzeniem, dopóki nie zjawił się pasterz. Tak więc pasanie ich było obowiązkowe. Tylko wyjątkowy nawał pracy zmuszał do zostawiania ich samych na łące.
   Z Babcią do pasania wyruszałyśmy z pełną świtą. Wędrowały z nami psy i koty. Zgodnie maszerowały na łąkę po to aby kręcić się w pobliżu, co jakiś czas wracając do nas. 
   Babcia zabierała ze sobą koc, bo była to też dla niej przerwa w codziennym zaganianiu. Odpoczynek, na który nie zawsze mogła sobie pozwolić. Rozkładałyśmy koc, Babcia przysiadała na nim wspierając się jedną ręką a ja po turecku obok niej. Podskubywała źdźbła trawy, żując je między zębami i pytała co słychać. Mogłam opowiadać zdarzenia dnia, mogłam zagadywać o rzeczy, które mnie ciekawiły, mogłam rozmawiać o planach na dzień następny. Czasami śpiewała mi stare piosenki, swoim tęsknym zawodzącym głosem, na ludową nutę.
   Najbardziej jednak spragniona byłam tych chwil, kiedy położywszy głowę na jej kolanach, czekałam na dłoń z roztargnieniem gładzącą mnie po włosach. Nie było słów czułości, nie było zapewnień o ważności, tylko ten mimowolny gest uwolniony jakby podświadomie. Jej twarde, spracowane palce zapominały o działaniu innym niż ten jednostajny ruch na mojej głowie. Zanurzona we własnych myślach, którymi nie dzieliła się z nikim, milczała jak ja.
   W takich momentach krowy, nie wiedzieć dlaczego, postanawiały paść się najbliżej nas, jak tylko się dało. Podchodziły stopniowo coraz bliżej koca, aż w końcu skubały źdźbła wystające wprost spod niego, jakby ich jakość przekraczała wszelkie wyobrażenia. Bliskość i potrzeba bycia w kontakcie z nami przeczyła ich masie i sile. Chrzęst rwanej trawy, rytmiczne mielenie szczękami i wydmuchiwane przez nozdrza powietrze wprost w moją twarz, to muzyka takich chwil. Niezapomniana, jedyna w swoim rodzaju.
   Pracę przy krowach rozpoczynała Babcia o świcie, kiedy jeszcze smacznie spałam. Nigdy nie widziałam porannego dojenia. Kiedy wstawałam, kanki z mlekiem stały już w ganku, przygotowane do schłodzenia. Za to smak świeżo dojonego mleka znałam z wieczornych udojów. Mleka z pianką, pachnącego krowią sierścią.
   Do dojenia trzeba było się przygotować. Był stołeczek, stojący w oborze przy drzwiach, były ściereczki zawsze świeżo uprane, była czysta woda do mycia wymion. 
   To był rytuał. Najpierw Babcia podchodziła do krowy ze ściereczką przewieszoną przez ramię.
- Nastąp się - klepała ją w zad, żeby przesunęła się robiąc dla niej miejsce z boku. Wiązała jej ogon do kostki, zabezpieczając się przed jego mimowolnymi razami. Często ja wtedy przejmowałam funkcję odganiacza much. Zapewniałam im spokój i komfort. Babcia podstawiała stołeczek, siadała na nim, brała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i dłonią myła wymiona krowy. Potem rozkładała ściereczkę na kolanach, między uda wstawiała puste już wiadro i zaczynała doić. Rytmiczne pociągnięcia strzyków były zapewne ulgą dla krowy, która pozbywała się całodniowego ciężaru swoich wymion. Spoglądała z ufnością na Babcię, czekając cierpliwie na koniec.
   Wiadro pełne mleka, było wynoszone za próg obory a Babcia uwalniała krowi ogon, odstawiała stołeczek na miejsce, gasiła światło i zamykała drzwi za sobą. 
   Miałam tą możliwość, towarzysząc Babci w dojeniu mogłam napić się mleka prosto z wiadra, zanim trafiło do przecedzenia. Ciepłe, pachnące krową, z pianką na wierzchu, miało smak i mleka i trawy. Przywodziło na myśl nagrzaną słońcem łąkę. Było obietnicą tego wszystkiego czym mogło się stać. Masłem, serem, śmietaną. Było dobre i łaskawe jak dobre i łaskawe były dni lata.