z int. Kozakiewicz-indyki
Kolorowe ptaki ,
wyróżniające się na podwórzu nie tylko barwą ale i wielkością. Kiedy kucałam na
środku obejścia byłam niemal ich wzrostu. A robiłam to często. Przykucnięta
zamierałam w bezruchu i przyglądałam się jak dostojnie potrząsają swoimi
koralami. Szybko nauczyłam się naśladować ich odgłosy. Bawiło mnie kiedy mogłam
je sprowokować do głośnych gulgotów. Czułam się wtedy jakbyśmy ze sobą
nawiązali kontakt, jakbyśmy rozmawiali. Nie wiem co chciały mi powiedzieć i czy
w ogóle. Moje przesłanie było proste, jestem, widzę was, chcę być z wami. Dla
mnie były królami podwórka.
Nie miałam
problemów z jedzeniem indyczego rosołu. Wychowywana w zgodzie z odwiecznym
rytmem przyrody i wsi, wiedziałam po co Babcia hoduje indyki.
Nie bolała mnie ich śmierć. Była naturalnym elementem koła
życia. Wszak potem przychodziły nowe ptaki, mogłam patrzeć na ich dorastanie,
znowu podziwiać ich piękno.
Przede wszystkim miały to, czego brakuje
dzisiejszym stworzeniom. Zapewnioną indywidualność. Wiedzieliśmy, który jest
łagodny, który złośliwy i będzie ganiał za nami po podwórzu robiąc raban a
który, w hierarchii najniżej, nieśmiało chował się po kątach. Były w ten krótki
czas na swą miarę szczęśliwe.
Zostałam
biologiem, zajęłam się ornitologią. Dlaczego? Może właśnie początki były w tych
podwórzowych rozmowach z indykami?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz