piątek, 12 czerwca 2015

Krowy


   Na początku były czerwone. Nieduże, z kościstymi zadami i niewielkimi ostrymi rogami. Długo nie było innych wśród okolicznych gospodarstw. Dawały tłuste mleko, nie chorowały i były płodne. Miały w sobie jednak pewną niezależność. Nie udało mi się nigdy zaprzyjaźnić z żadną. Nie pomagały liczne odwiedziny w oborze, głaskanie i przynoszenie przysmaków. Owszem , chętnie korzystały z podarków, jednak więź między nami nie powstała. Może byłam jeszcze za mała?
   Pasało się je tak samo jak te późniejsze, biało-czarne, wielkie i zwaliste. Biało- czarne, mimo swoich rozmiarów, były niezwykle łagodne. Zaglądałam do obory, żeby głaskać je po pysku, dawać lizać się ostrym jak tarka językiem i z namiętnością wpatrywać się w ich ogromne melancholijne ślepia, wciąż i wciąż próbując zrozumieć o czym myślą. Bo, że myślą nie miałam wątpliwości.
   Czerwone, wyganiane na pole, chętniej skubały trawę kiedy człowiek był w pobliżu. W tym wyrażały swoje do niego przywiązanie. Palikowane, po jakimś czasie jednak zaczynały jeść, jakby świadome, że tym razem muszą zadowolić się tylko swoim towarzystwem.
   Biało-czarne, zostawione same, mogły przez pół dnia ryczeć zamiast zając się jedzeniem, dopóki nie zjawił się pasterz. Tak więc pasanie ich było obowiązkowe. Tylko wyjątkowy nawał pracy zmuszał do zostawiania ich samych na łące.
   Z Babcią do pasania wyruszałyśmy z pełną świtą. Wędrowały z nami psy i koty. Zgodnie maszerowały na łąkę po to aby kręcić się w pobliżu, co jakiś czas wracając do nas. 
   Babcia zabierała ze sobą koc, bo była to też dla niej przerwa w codziennym zaganianiu. Odpoczynek, na który nie zawsze mogła sobie pozwolić. Rozkładałyśmy koc, Babcia przysiadała na nim wspierając się jedną ręką a ja po turecku obok niej. Podskubywała źdźbła trawy, żując je między zębami i pytała co słychać. Mogłam opowiadać zdarzenia dnia, mogłam zagadywać o rzeczy, które mnie ciekawiły, mogłam rozmawiać o planach na dzień następny. Czasami śpiewała mi stare piosenki, swoim tęsknym zawodzącym głosem, na ludową nutę.
   Najbardziej jednak spragniona byłam tych chwil, kiedy położywszy głowę na jej kolanach, czekałam na dłoń z roztargnieniem gładzącą mnie po włosach. Nie było słów czułości, nie było zapewnień o ważności, tylko ten mimowolny gest uwolniony jakby podświadomie. Jej twarde, spracowane palce zapominały o działaniu innym niż ten jednostajny ruch na mojej głowie. Zanurzona we własnych myślach, którymi nie dzieliła się z nikim, milczała jak ja.
   W takich momentach krowy, nie wiedzieć dlaczego, postanawiały paść się najbliżej nas, jak tylko się dało. Podchodziły stopniowo coraz bliżej koca, aż w końcu skubały źdźbła wystające wprost spod niego, jakby ich jakość przekraczała wszelkie wyobrażenia. Bliskość i potrzeba bycia w kontakcie z nami przeczyła ich masie i sile. Chrzęst rwanej trawy, rytmiczne mielenie szczękami i wydmuchiwane przez nozdrza powietrze wprost w moją twarz, to muzyka takich chwil. Niezapomniana, jedyna w swoim rodzaju.
   Pracę przy krowach rozpoczynała Babcia o świcie, kiedy jeszcze smacznie spałam. Nigdy nie widziałam porannego dojenia. Kiedy wstawałam, kanki z mlekiem stały już w ganku, przygotowane do schłodzenia. Za to smak świeżo dojonego mleka znałam z wieczornych udojów. Mleka z pianką, pachnącego krowią sierścią.
   Do dojenia trzeba było się przygotować. Był stołeczek, stojący w oborze przy drzwiach, były ściereczki zawsze świeżo uprane, była czysta woda do mycia wymion. 
   To był rytuał. Najpierw Babcia podchodziła do krowy ze ściereczką przewieszoną przez ramię.
- Nastąp się - klepała ją w zad, żeby przesunęła się robiąc dla niej miejsce z boku. Wiązała jej ogon do kostki, zabezpieczając się przed jego mimowolnymi razami. Często ja wtedy przejmowałam funkcję odganiacza much. Zapewniałam im spokój i komfort. Babcia podstawiała stołeczek, siadała na nim, brała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i dłonią myła wymiona krowy. Potem rozkładała ściereczkę na kolanach, między uda wstawiała puste już wiadro i zaczynała doić. Rytmiczne pociągnięcia strzyków były zapewne ulgą dla krowy, która pozbywała się całodniowego ciężaru swoich wymion. Spoglądała z ufnością na Babcię, czekając cierpliwie na koniec.
   Wiadro pełne mleka, było wynoszone za próg obory a Babcia uwalniała krowi ogon, odstawiała stołeczek na miejsce, gasiła światło i zamykała drzwi za sobą. 
   Miałam tą możliwość, towarzysząc Babci w dojeniu mogłam napić się mleka prosto z wiadra, zanim trafiło do przecedzenia. Ciepłe, pachnące krową, z pianką na wierzchu, miało smak i mleka i trawy. Przywodziło na myśl nagrzaną słońcem łąkę. Było obietnicą tego wszystkiego czym mogło się stać. Masłem, serem, śmietaną. Było dobre i łaskawe jak dobre i łaskawe były dni lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz