Na początku były czerwone. Nieduże, z kościstymi zadami i
niewielkimi ostrymi rogami. Długo nie było innych wśród okolicznych
gospodarstw. Dawały tłuste mleko, nie chorowały i były płodne. Miały w sobie
jednak pewną niezależność. Nie udało mi się nigdy zaprzyjaźnić z żadną. Nie
pomagały liczne odwiedziny w oborze, głaskanie i przynoszenie przysmaków.
Owszem , chętnie korzystały z podarków, jednak więź między nami nie powstała.
Może byłam jeszcze za mała?
Pasało się je tak samo jak te późniejsze, biało-czarne,
wielkie i zwaliste. Biało- czarne, mimo swoich rozmiarów, były niezwykle
łagodne. Zaglądałam do obory, żeby głaskać je po pysku, dawać lizać się ostrym
jak tarka językiem i z namiętnością wpatrywać się w ich ogromne melancholijne
ślepia, wciąż i wciąż próbując zrozumieć o czym myślą. Bo, że myślą nie miałam
wątpliwości.
Czerwone, wyganiane na pole, chętniej skubały trawę kiedy
człowiek był w pobliżu. W tym wyrażały swoje do niego przywiązanie. Palikowane,
po jakimś czasie jednak zaczynały jeść, jakby świadome, że tym razem muszą
zadowolić się tylko swoim towarzystwem.
Biało-czarne, zostawione same, mogły przez pół dnia ryczeć
zamiast zając się jedzeniem, dopóki nie zjawił się pasterz. Tak więc pasanie
ich było obowiązkowe. Tylko wyjątkowy nawał pracy zmuszał do zostawiania ich
samych na łące.
Z Babcią do pasania wyruszałyśmy z pełną świtą. Wędrowały
z nami psy i koty. Zgodnie maszerowały na łąkę po to aby kręcić się w pobliżu, co jakiś czas wracając do nas.
Babcia zabierała ze sobą koc, bo była to też dla niej przerwa
w codziennym zaganianiu. Odpoczynek, na który nie zawsze mogła sobie pozwolić.
Rozkładałyśmy koc, Babcia przysiadała na nim wspierając się jedną ręką a ja po
turecku obok niej. Podskubywała źdźbła trawy, żując je między zębami i pytała
co słychać. Mogłam opowiadać zdarzenia dnia, mogłam zagadywać o rzeczy, które
mnie ciekawiły, mogłam rozmawiać o planach na dzień następny. Czasami śpiewała
mi stare piosenki, swoim tęsknym zawodzącym głosem, na ludową nutę.
Najbardziej jednak spragniona byłam tych chwil, kiedy
położywszy głowę na jej kolanach, czekałam na dłoń z roztargnieniem gładzącą
mnie po włosach. Nie było słów czułości, nie było zapewnień o ważności, tylko
ten mimowolny gest uwolniony jakby podświadomie. Jej twarde, spracowane palce
zapominały o działaniu innym niż ten jednostajny ruch na mojej głowie.
Zanurzona we własnych myślach, którymi nie dzieliła się z nikim, milczała jak
ja.
W takich momentach krowy, nie wiedzieć dlaczego,
postanawiały paść się najbliżej nas, jak tylko się dało. Podchodziły stopniowo
coraz bliżej koca, aż w końcu skubały źdźbła wystające wprost spod niego, jakby
ich jakość przekraczała wszelkie wyobrażenia. Bliskość i potrzeba bycia w kontakcie z nami przeczyła ich
masie i sile. Chrzęst rwanej trawy, rytmiczne mielenie szczękami i wydmuchiwane
przez nozdrza powietrze wprost w moją twarz, to muzyka takich chwil.
Niezapomniana, jedyna w swoim rodzaju.
Pracę przy krowach rozpoczynała Babcia o świcie, kiedy
jeszcze smacznie spałam. Nigdy nie widziałam porannego dojenia. Kiedy wstawałam,
kanki z mlekiem stały już w ganku, przygotowane do schłodzenia. Za to smak
świeżo dojonego mleka znałam z wieczornych udojów. Mleka z pianką, pachnącego
krowią sierścią.
Do dojenia trzeba było się przygotować. Był stołeczek,
stojący w oborze przy drzwiach, były ściereczki zawsze świeżo uprane, była
czysta woda do mycia wymion.
To był rytuał. Najpierw Babcia podchodziła do
krowy ze ściereczką przewieszoną przez ramię.
- Nastąp się - klepała ją w zad, żeby przesunęła się robiąc
dla niej miejsce z boku. Wiązała jej ogon do kostki, zabezpieczając się przed
jego mimowolnymi razami. Często ja wtedy przejmowałam funkcję odganiacza much.
Zapewniałam im spokój i komfort. Babcia podstawiała stołeczek,
siadała na nim, brała przygotowane wiadro z ciepłą wodą i dłonią myła wymiona
krowy. Potem rozkładała ściereczkę na kolanach, między uda wstawiała puste już wiadro i
zaczynała doić. Rytmiczne pociągnięcia strzyków były zapewne ulgą dla krowy,
która pozbywała się całodniowego ciężaru swoich wymion. Spoglądała z ufnością
na Babcię, czekając cierpliwie na koniec.
Wiadro pełne mleka, było wynoszone za próg obory a Babcia uwalniała
krowi ogon, odstawiała stołeczek na miejsce, gasiła światło i zamykała drzwi za sobą.
Miałam tą możliwość, towarzysząc Babci w dojeniu mogłam napić się
mleka prosto z wiadra, zanim trafiło do przecedzenia. Ciepłe, pachnące
krową, z pianką na wierzchu, miało smak i mleka i trawy. Przywodziło na
myśl
nagrzaną słońcem łąkę. Było obietnicą tego wszystkiego czym mogło się
stać. Masłem, serem, śmietaną. Było dobre i łaskawe jak dobre i łaskawe
były dni lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz