piątek, 19 czerwca 2015

Gospodarka i pajęczyna








Z Mamą, w pobliżu Gospodarki

 Po drugiej stronie drogi wiodącej z Rakowa do Szydłowa, w części wsi, która była mi znana znacznie mniej, była tak zwana Gospodarka. Dziedzictwo Babci. To był dom rodzinny Babci, który został wynajęty początkowo aby tworzyć wiejskie przedszkole, potem zajmowany pod wynajem dla nauczycieli. Stodoła naprzeciwko domu, po drugiej stronie drogi i łąka za nią, wykorzystywana była przez rodzinę.
   Jeździliśmy lub chodzili tam rzadko. W czas sianokosów, zabierając ze sobą krowy, żeby się pasły na trawie o wiele bujniejszej bo rosnącej na lepszej ziemi, niż ta za rzeką.
   Krowy pędzone wiejską, piaszczystą drogą ciągnęły za sobą łańcuchy do palikowania i wzniecały tumany kurzu za sobą. Szłam za nimi w sandałach lub boso przyglądając się robionym przez nie śladom racic, próbując dopasować swój krok do ich śladów i wcale nie uciekałam przed tumanami wzbudzanego kurzu. Wręcz z lubością zanurzałam się w jego chmurze. Dlaczego? Sama nie wiem. Intrygowała mnie smuga zapachu jaka się w niej unosiła. Gorąca piżmowa woń zwierząt pomieszana z lekko duszącym zapachem pyłu.
   Braliśmy ze sobą prowiant wiedząc, że praca zajmie co najmniej pół dnia. Wujek dzierżył na ramieniu kosę kiedy był czas koszenia a później  w okresie suszenia trawy, grabie do przewracania siana. Kobiety niosły dwojaki z żurem, koszyki z pieczywem i kiełbasą. Czasami wujek dojeżdżał na gospodarkę motorem dla wygody, a my szliśmy drogą z krowami. Potem ustawiało się wszystko w cieniu stodoły chroniąc przed upałem w oczekiwaniu na przerwę na posiłek.
   Tymczasem po dotarciu na miejsce krowy były palikowane i zajmowały się skubaniem trawy a rodzina brała się do pracy. Ja biegałam wolna penetrując zakątki stodoły lub wypuszczając się na sam koniec długiej i wąskiej łąki docierając do strumienia biegnącego za nią. Rozglądałam się z ciekawością wśród tak samo wąskich poletek innych gospodarstw. 
   Jako, że docieraliśmy do gospodarki rano, kiedy jeszcze słońce nie było wysoko, z czasem robiło się coraz upalniej. Niestety wraz z falą gorąca pojawiały się zwabione zapachem krów i spoconych ludzi, gzy. Największa uciążliwość lata. Szczególnie dla krów, które oganiały się od nich jak mogły. Bywało jednak, że ich zabiegi nie zdawały się na wiele.
   Kiedy krowa zmęczona nieustającymi atakami owadów została ugryziona po raz enty,  zaczynało się robić ciekawie. Musiały to być wyjątkowo dokuczliwe owady bo krowy dostawały szału.
   Zdarzyło się raz, że po takim ataku gzów, jedna zerwała się z łańcucha, wierzgnęła nogami, zadarła ogon i zobaczyłam na co stać szaloną krowę. Wystrzeliła z łąki jak z procy, gnając na oślep przed siebie z wielkim rykiem. Rzuciliśmy się za nią próbując dogonić i zatrzymać w pędzie. Na nic. Jej prędkość i determinacja w ucieczce była ogromna. Więc wujek wskoczył na motor,którym przyjechał i puścił się po piaszczystej wiejskiej drodze w pogoń za oszalałym zwierzęciem. Po chwili pozostała po nich tylko chmura kurzu.   Niepokój kobiet był tym większy, że zdarzało się, iż taka szalona gonitwa krowy za niczym, mogła się skończyć jej zapaleniem płuc czy innymi poważnymi konsekwencjami. Biorąc pod uwagę niewielki arsenał możliwości ówczesnej medycyny weterynaryjnej dochodziło nawet do konieczności uśpienia zwierzęcia. A to już była tragedia dla wszystkich.
   Czekaliśmy więc z niecierpliwością na powrót wujka. Minęło jednak wiele czasu zanim na drodze pojawił się powrotny orszak. Najpierw wujek, który prowadził jedną ręką motor a w drugiej trzymał łańcuch ciągnąc krowę. Za nim ledwo powłócząc nogami szła krasula ze zmierzwioną potem sierścią i spuszczoną głową. Okazało się, że nie było łatwo ją dogonić. Dopiero po około trzech kilometrach, już w pobliżu Rakowa, wujek zdołał ją wyprzedzić pędząc na motorze, zatrzymać się, złapać za łańcuch i zahamować ją w swym szaleństwie.
   Wtedy dopiero doceniłam do końca krowy. Wydawałoby się ociężałe i niezdolne do żadnego większego wysiłku potrafiły sprostać nawet pędzącemu motorowi.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
   Moja opowieść to jak nitki pajęczyny, której splotów nie znam do końca. Jedynie przeczuwam zawiłość sieci ale nie znając drogi, podążam wiedziona raczej przeczuciem niż wiedzą, to w prawo to w lewo, próbując dociec logiki budowli. Im więcej wiem, tym trudniej odnaleźć sens poskręcanych splotów, z których się wywodzę.
   Nie poznam do końca architektury mojej pajęczyny. Buduję obraz fragmentów, jakie samej udaje mi się odkryć w zakamarkach pamięci lub poznać ze słów innych. 
   Rodzina. Moje genetyczne korzenie, które stworzyły mnie taką jaka jestem. Z każdej ze stron wspierają mnie cienie, tych którzy odeszli. Wędruję po twarzach nie do końca poznanych jak po mapie, w poszukiwaniu drogi do siebie.
   Miłość Babci Marysi do zwierząt. Może dlatego potrzebuję ich towarzystwa. Może to ona zaprowadziła mnie do biologii
   Mrukliwość i introwertyzm Dziadka Daniela. Może one uczyniły mnie obserwatorem, nie energicznym pochłaniaczem życia. Może sprawiły, że dzień spędzony w samotności nie jest samotny a staje się drogą do siebie samej.
   Wszechogarniająca dobroć Babci Zosi, jej spolegliwość wobec życia. Może dały początek mojemu zadumaniu i zgody na życie takie jakie jest. Spowodowały, że wciąż szukam w sobie wzorców dobra ganiąc za każdy przejaw nieuczciwości wobec siebie. Bo czyż nie jest to najwyższa forma bycia nieuczciwym, z której wynika każda inna?
   Jedynie o Dziadku Janie nie umiem powiedzieć niczego. Stojący poza zasięgiem moich małych dłoni, wymyka mi się do dzisiaj, stanowiąc niewiadomą, do której mogę odnosić wszystko co we mnie nie poznane.
   A przecież są jeszcze cienie cieni. Ci, o których pamięć, ledwo tli się w zakątkach duszy.
Dzisiaj rozmawiając z rodziną, przyglądam się  z perspektywy dorosłych temu co ja ogarniałam lub nie, oczami dziecka.
   Odwiedziłam kuzyna Józka i jego żonę Kazię. Tego, który łowił miętusy w rzece gołymi rękami. Tego, który pracował we młynie co drugi tydzień, z bratem i Stryjem. Do niedawna niewiele umiałabym powiedzieć o Stryju. Dzisiaj wiem, że był człowiekiem otwartym na świat, rozpolitykowanym, wielkim pasjonatem prawa. To do Niego przychodzili chłopi w poszukiwaniu rady w swoich sporach sądowych. To On pisał im pozwy i pisma sądowe a potem pomagał prowadzić sprawy, niejednokrotnie wygrane dzięki jego pomocy. Na tyle dociekliwy, że potrafił jeździć do Kielc do sądu, aby na sali sądowej przez przykład zdobywać wiedzę, jak bronić praw danego człowieka. Wielokrotnie osadzony w więzieniu, nigdy nie był wygodny dla władzy. Czytał, uczył się jak Dziadek Daniel, choć w zupełnie innej dziedzinie. Widocznie łaknienie wiedzy obaj wynieśli w genach od przodków.
   Józek z żoną, oboje wspaniali. Przyjęli mnie serdecznie jak emigranta z dalekich rubieży świata. Bo czyż nie żyliśmy w innych krainach? Tak daleko od siebie, mimo że tak blisko? Wędrówka śladami rodziny może dla każdego z nas ma inne znaczenie, ale łączy nas chęć utrwalenia tego co było, zachowania śladu istnień minionych dla … swojej tożsamości? …swoich dzieci? …utrwalenia korzeni by tym mocniej poczuć się wrośniętym w życie?

Dzisiaj próbuję zobaczyć więcej choć tak trudno dostrzec cokolwiek tkwiąc w środku.
Dzisiaj zadumałam się nad pajęczą siecią życia, w którą wplatam swoją nić, usilnie zastanawiając się jaki wzór tworzy całość.
Lecz czy to ma znaczenie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz