Z Mamą, w pobliżu Gospodarki
Po drugiej stronie
drogi wiodącej z Rakowa do Szydłowa, w części wsi, która była mi znana znacznie
mniej, była tak zwana Gospodarka. Dziedzictwo Babci. To był dom rodzinny Babci,
który został wynajęty początkowo aby tworzyć wiejskie przedszkole, potem zajmowany
pod wynajem dla nauczycieli. Stodoła naprzeciwko domu, po drugiej stronie drogi
i łąka za nią, wykorzystywana była przez rodzinę.
Jeździliśmy lub
chodzili tam rzadko. W czas sianokosów, zabierając ze sobą krowy, żeby się
pasły na trawie o wiele bujniejszej bo rosnącej na lepszej ziemi, niż ta za
rzeką.
Krowy pędzone
wiejską, piaszczystą drogą ciągnęły za sobą łańcuchy do palikowania i wzniecały
tumany kurzu za sobą. Szłam za nimi w sandałach lub boso przyglądając się
robionym przez nie śladom racic, próbując dopasować swój krok do ich śladów i
wcale nie uciekałam przed tumanami wzbudzanego kurzu. Wręcz z lubością
zanurzałam się w jego chmurze. Dlaczego? Sama nie wiem. Intrygowała
mnie smuga zapachu jaka się w niej unosiła. Gorąca piżmowa woń zwierząt
pomieszana z lekko duszącym zapachem pyłu.
Braliśmy ze sobą
prowiant wiedząc, że praca zajmie co najmniej pół dnia. Wujek dzierżył na
ramieniu kosę kiedy był czas koszenia a później w okresie suszenia trawy, grabie do przewracania siana. Kobiety
niosły dwojaki z żurem, koszyki z pieczywem i kiełbasą. Czasami wujek dojeżdżał
na gospodarkę motorem dla wygody, a my szliśmy drogą z krowami. Potem ustawiało
się wszystko w cieniu stodoły chroniąc przed upałem w oczekiwaniu na przerwę na
posiłek.
Tymczasem po
dotarciu na miejsce krowy były palikowane i zajmowały się skubaniem trawy a
rodzina brała się do pracy. Ja biegałam wolna penetrując zakątki stodoły lub
wypuszczając się na sam koniec długiej i wąskiej łąki docierając do strumienia
biegnącego za nią. Rozglądałam się z ciekawością wśród tak samo wąskich poletek
innych gospodarstw.
Jako, że
docieraliśmy do gospodarki rano, kiedy jeszcze słońce nie było wysoko, z czasem
robiło się coraz upalniej. Niestety wraz z falą gorąca pojawiały się zwabione
zapachem krów i spoconych ludzi, gzy. Największa uciążliwość lata. Szczególnie
dla krów, które oganiały się od nich jak mogły. Bywało jednak, że ich zabiegi
nie zdawały się na wiele.
Kiedy krowa
zmęczona nieustającymi atakami owadów została ugryziona po raz enty, zaczynało się robić ciekawie. Musiały to być
wyjątkowo dokuczliwe owady bo krowy dostawały szału.
Zdarzyło się raz,
że po takim ataku gzów, jedna zerwała się z łańcucha, wierzgnęła nogami,
zadarła ogon i zobaczyłam na co stać szaloną krowę. Wystrzeliła z łąki jak z
procy, gnając na oślep przed siebie z wielkim rykiem. Rzuciliśmy się za nią
próbując dogonić i zatrzymać w pędzie. Na nic. Jej prędkość i determinacja w
ucieczce była ogromna. Więc wujek wskoczył na motor,którym przyjechał i puścił się po
piaszczystej wiejskiej drodze w pogoń za oszalałym zwierzęciem. Po chwili
pozostała po nich tylko chmura kurzu. Niepokój kobiet był tym większy, że
zdarzało się, iż taka szalona gonitwa krowy za niczym, mogła się skończyć jej
zapaleniem płuc czy innymi poważnymi konsekwencjami. Biorąc pod uwagę niewielki
arsenał możliwości ówczesnej medycyny weterynaryjnej dochodziło nawet do
konieczności uśpienia zwierzęcia. A to już była tragedia dla wszystkich.
Czekaliśmy więc z
niecierpliwością na powrót wujka. Minęło jednak wiele czasu zanim na drodze
pojawił się powrotny orszak. Najpierw wujek, który prowadził jedną ręką motor a
w drugiej trzymał łańcuch ciągnąc krowę. Za nim ledwo powłócząc nogami szła
krasula ze zmierzwioną potem sierścią i spuszczoną głową. Okazało się, że nie
było łatwo ją dogonić. Dopiero po około trzech kilometrach, już w pobliżu
Rakowa, wujek zdołał ją wyprzedzić pędząc na motorze, zatrzymać się, złapać za
łańcuch i zahamować ją w swym szaleństwie.
Wtedy dopiero
doceniłam do końca krowy. Wydawałoby się ociężałe i niezdolne do żadnego
większego wysiłku potrafiły sprostać nawet pędzącemu motorowi.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Moja opowieść to jak nitki pajęczyny, której splotów nie znam do końca.
Jedynie przeczuwam zawiłość sieci ale nie znając drogi, podążam wiedziona
raczej przeczuciem niż wiedzą, to w prawo to w lewo, próbując dociec logiki
budowli. Im więcej wiem, tym trudniej odnaleźć sens poskręcanych splotów, z
których się wywodzę.
Nie poznam do końca architektury mojej pajęczyny. Buduję
obraz fragmentów, jakie samej udaje mi się odkryć w zakamarkach pamięci lub
poznać ze słów innych.
Rodzina. Moje genetyczne korzenie, które stworzyły mnie taką jaka
jestem. Z każdej ze stron wspierają mnie cienie, tych którzy
odeszli. Wędruję po twarzach nie do końca poznanych jak po mapie, w poszukiwaniu
drogi do siebie.
Miłość Babci Marysi do zwierząt. Może dlatego potrzebuję ich
towarzystwa. Może to ona zaprowadziła mnie do biologii
Mrukliwość i introwertyzm Dziadka Daniela. Może one uczyniły
mnie obserwatorem, nie energicznym pochłaniaczem życia. Może sprawiły, że dzień
spędzony w samotności nie jest samotny a staje się drogą do siebie samej.
Wszechogarniająca dobroć Babci Zosi, jej spolegliwość wobec
życia. Może dały początek mojemu zadumaniu i zgody na życie takie jakie jest.
Spowodowały, że wciąż szukam w sobie wzorców dobra ganiąc za każdy przejaw
nieuczciwości wobec siebie. Bo czyż nie jest to najwyższa forma bycia
nieuczciwym, z której wynika każda inna?
Jedynie o Dziadku Janie nie umiem powiedzieć niczego.
Stojący poza zasięgiem moich małych dłoni, wymyka mi się do dzisiaj, stanowiąc
niewiadomą, do której mogę odnosić wszystko co we mnie nie poznane.
A przecież są jeszcze cienie cieni. Ci, o których pamięć,
ledwo tli się w zakątkach duszy.
Dzisiaj rozmawiając z rodziną, przyglądam się
z perspektywy dorosłych temu co ja ogarniałam lub nie, oczami dziecka.
Odwiedziłam kuzyna Józka i jego żonę Kazię. Tego, który
łowił miętusy w rzece gołymi rękami. Tego, który pracował we młynie co drugi
tydzień, z bratem i Stryjem. Do niedawna niewiele umiałabym powiedzieć o Stryju. Dzisiaj wiem, że był człowiekiem otwartym na świat, rozpolitykowanym, wielkim pasjonatem prawa. To do Niego przychodzili chłopi w poszukiwaniu rady w swoich sporach sądowych. To On pisał im pozwy i pisma sądowe a potem pomagał prowadzić sprawy, niejednokrotnie wygrane dzięki jego pomocy. Na tyle dociekliwy, że potrafił jeździć do Kielc do sądu, aby na sali sądowej przez przykład zdobywać wiedzę, jak bronić praw danego człowieka. Wielokrotnie osadzony w więzieniu, nigdy nie był wygodny dla władzy. Czytał, uczył się jak Dziadek Daniel, choć w zupełnie innej dziedzinie. Widocznie łaknienie wiedzy obaj wynieśli w genach od przodków.
Józek z żoną, oboje wspaniali. Przyjęli mnie serdecznie jak
emigranta z dalekich rubieży świata. Bo czyż nie żyliśmy w innych krainach? Tak
daleko od siebie, mimo że tak blisko? Wędrówka śladami rodziny może dla każdego
z nas ma inne znaczenie, ale łączy nas chęć utrwalenia tego co było, zachowania
śladu istnień minionych dla … swojej tożsamości? …swoich dzieci? …utrwalenia
korzeni by tym mocniej poczuć się wrośniętym w życie?
Dzisiaj próbuję zobaczyć więcej choć tak trudno dostrzec
cokolwiek tkwiąc w środku.
Dzisiaj zadumałam się nad pajęczą siecią życia, w którą
wplatam swoją nić, usilnie zastanawiając się jaki wzór tworzy całość.
Lecz czy to ma znaczenie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz