piątek, 29 maja 2015

Era pszczół



   Były drewniane na nóżkach, typowe i tylko trzy lub cztery. Miały mały wlot na wysokości kilku centymetrów od dołu, z drewnianym niewielkim podestem do lądowania. Kwadratowe w przekroju, malowane na zielono zlewały się z zielenią sadu. Ule.
   Stały pośród drzew owocowych w ogrodzie za domem, bliżej rzeki. Nieopodal śliwy z przekrzywionym pniem i uschniętej do połowy , w pobliżu gruszy ulęgałki, zawsze w lecie obsypanej obficie owocami, których nie trzeba było zrywać. Spadały obfitym deszczem i zalegały wokół pnia. Jeśli pokryły zieleń trawy i nie było czasu ani pomysłu na ich wykorzystanie, wystarczyło wpuścić krowę na wypas do sadu aby poradziła sobie z ich nadmiarem. Słodkie, nieduże w sam raz na jeden, dwa gryzy, były przysmakiem ludzi i zwierząt. Wokół nich, nad nimi kłębiły się osy i pszczoły zwabione ich słodyczą i miodowym zapachem.
   W porze wiosennej, w sadzie wystarczyło zadrzeć głowę do góry i spojrzeć na kwitnące gałęzie, wsłuchać się w monotonne delikatne brzęczenie aby zdać sobie sprawę z obecności tysięcy owadzich zapylaczy.
   Pracowicie uwijały się między kwiatami kursując z zawziętością i niezmordowaniem między drzewami i ulami. Pszczoły.
   Kiedy kładłam się w ogrodzie na kocu, sama, w bezpiecznej odległości od uli, założywszy ręce za głowę, zatapiałam się w muzyce ich pracy. Przyglądałam się kolejce przy wejściach do uli, oglądałam robotnice z żółtym bagażem przyczepionym do tylnych odnóży, który  wyglądał jak małe bomby gotowe do zrzucenia. Patrzyłam, jeszcze wtedy nie rozumiejąc, jak przed wejściem do środka dotykają się czułkami, jakby się witały. W rzeczywistości był to skomplikowany kod informujący siostry o odnalezionych źródłach pyłku kwiatowego, o jego obfitości czy kierunku poszukiwań. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później, wędrując ścieżkami wiedzy w poszukiwaniu zrozumienia.
   Dziadek założył ule bo nie potrafił siedzieć bezczynnie. Rodzinna historia nic nie mówi czy to była jego miłość, pasja czy wynik pragmatycznego podejścia do życia. Skoro był sad, skoro były łąki, dlaczego nie mieć pszczół?
   Jedno jest pewne. Do wszystkiego podchodził poważnie. Praca nie tylko miała być wykonana ale wykonana solidnie i z dobrym efektem.
   Tak więc w spichlerzu wisiały na gwoździu kapelusze pszczelarskie. Duże, materiałowe z szerokim rondem na drucianej obręczy, która go podtrzymywała i do której przyczepiona była czarna woalka chroniąca twarz i szyję. Do tego skórzane rękawice osłaniające dłonie i kombinezon, wkładany przez nogi i zapinany z przodu od kroku po szyję, na zamek. Jeszcze dmuchawa do okadzania pszczół i już można było pracować z pszczołami.
   Dmuchawa miała małe skórzane miechy, które pompowały do wnętrza powietrze rozdmuchując kawałek żarzącej się hubki w środku. Przez metalowy dzióbek wylatywał biały dym, który tak ogłupiał pszczoły, że spokojnie można było zajrzeć do ich domków bez większej obawy przed użądleniem. Dziadek tłumaczył mi, że nie trzeba bać się pszczół, że nie atakowane nie będą napadać na człowieka a ich krążenie wokół ma na celu jedynie rozpoznanie. Kiedy szłam z Nim oglądać miodowe ramki, pszczoły, okadzone dymem z dmuchawy, stawały się powolne i otumanione.
   Jedynie w czasie miodobrania, okadzanie nie zawsze uspokajało je na tyle aby być bezpiecznym od ich ataków. Wtedy w akcie obrony gniazda, potrafiły jak kamikadze z pełną prędkością uderzać, celując w każdy odsłonięty kawałek ciała. Rozbijały się na siatce kapelusza i znów niezmordowanie ponawiały atak. Smucił mnie fakt, że użądlenia oznaczały również koniec ich żywota. Że wraz z żądłem oddają swoje życie dla wspólnego dobra gniazda. Poświęcenie , które wykraczało poza człowiecze normy i budziło mój żal.
   Oprócz stroju dla pszczelarza, w spichlerzu stała również wirówka do odwirowywania ramek z miodem. Było to urządzenie kształtu walca, na trzech nóżkach, metalowe ze zdejmowaną pokrywą na wierzchu, ze stelażem do umieszczania ramek w środku, ustawianych pionowo i koncentrycznie wokół osi, który wprawiało się w ruch razem z ramkami, kręcąc korbą u góry.
   W tej pracy mogłam spokojnie uczestniczyć. Zamknięta w spichlerzu, oddalona od uli, kręciłam zawzięcie rączką korby wprawiając umieszczone w środku ramki z plastrami miodu w ruch obrotowy i patrzyłam jak wąskim, lepkim strumieniem wypływa z kraniku na dole aromatyczny złocisty płyn. Pszczoły wiedzione zapachem, krążyły wściekłe i co rusz atakowały małe okienko spichlerza próbując odbić swą własność. My z Dziadkiem byliśmy bezpieczni, zamknięci i pochłonięci pracą.
   Do miodobrania dochodził rytuał wysysania wosku pszczelego po odwirowaniu. Żadna kromka chleba ze świeżo odwirowanym miodem nie smakowała tak słodko jak te właśnie, grube plastry woskowiny kapiące resztkami miodu z pootwieranych komórek.
   Pewnego lata w pogodny poranek, weszłam do sadu w poszukiwaniu śliwek, kiedy zobaczyłam na wiśni koło stodoły dziwny kulisty twór. Wydawał się żyć, przynajmniej na powierzchni, gdzie widziałam oznaki ruchu. Zaczepiony na gałęzi, uginał ją pod swoim ciężarem. Zaniepokojona pobiegłam do domu zawiadomić o znalezisku. Okazało się, że tak właśnie wygląda wyrojony ul.
   Wujek przygotował duże wiadro i drabinę. Wspiął się w pobliże roju a Dziadek w tym czasie skrapiał je wodą z węża aby zapobiec ucieczce i rozproszeniu. Wujek po prostu zgarnął pszczoły do wiadra i nakrył je ścierką . Potem sprzedali nowy rój sąsiadowi aby nie stanowił konkurencji dla starego gniazda.
   Ule miały się dobrze przez długi czas. Pszczoły produkowały miód, zimowały zabezpieczone aż do wiosny a my cieszyliśmy się ich wytworem w chłodne wieczory.
   Pewnego jednak lata w czasie miodobrania zdarzył się wypadek.
   Byłam z Dziadkiem w spiżarni, zajęta wirowaniem ramek z miodem, kiedy zajrzał do nas Wujek z informacją, że do kuchni wleciała pszczoła i użądliła Ciocię w palec u nogi. Może nie byłaby to istotna wiadomość gdyby nie okazało się, że spuchła Jej cała noga i trzeba było jechać do lekarza. Reakcja na użądlenie była na tyle gwałtowna, że wzbudziła w dorosłych niepokój. Zanim zdążyli zebrać się do wyjazdu opuchlizna objęła już połowę tułowia i obie nogi. Pośpiech był wskazany. Pojechali gnani niepokojem.
   Po powrocie od lekarza ze zdumieniem patrzyłam na Ciocię, tak trudno było Ją rozpoznać.
Była opuchnięta od stóp do głów. Twarz nabrzmiała, ze szparkami zamiast oczu wyglądała jak dobrze wypieczona buła a cała reszta ciała jak napompowana. Okazało się, że Ciocia jest uczulona na jad pszczeli i następnego takiego zdarzenia może nie przeżyć. Decyzja zapadła szybko. Nie można było ryzykować. Ule zostały zlikwidowane.
   Tak skończyła się era pszczół w Życinach.

2 komentarze:

  1. Pamiętam te słodko-woskowe, połamane na kawałki plastry,które żuło się niczym miodowego donalda... ech...

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie... a zamieniliśmy to na cukier glukozowo-fruktozowy... ech...

    OdpowiedzUsuń