Były drewniane na
nóżkach, typowe i tylko trzy lub cztery. Miały mały wlot na wysokości kilku
centymetrów od dołu, z drewnianym niewielkim podestem do lądowania. Kwadratowe
w przekroju, malowane na zielono zlewały się z zielenią sadu. Ule.
Stały pośród drzew
owocowych w ogrodzie za domem, bliżej rzeki. Nieopodal śliwy z przekrzywionym
pniem i uschniętej do połowy , w pobliżu gruszy ulęgałki, zawsze w lecie
obsypanej obficie owocami, których nie trzeba było zrywać. Spadały obfitym
deszczem i zalegały wokół pnia. Jeśli pokryły zieleń trawy i nie było czasu ani
pomysłu na ich wykorzystanie, wystarczyło wpuścić krowę na wypas do sadu aby
poradziła sobie z ich nadmiarem. Słodkie, nieduże w sam raz na jeden, dwa
gryzy, były przysmakiem ludzi i zwierząt. Wokół nich, nad nimi kłębiły się osy
i pszczoły zwabione ich słodyczą i miodowym zapachem.
W porze wiosennej,
w sadzie wystarczyło zadrzeć głowę do góry i spojrzeć na kwitnące gałęzie,
wsłuchać się w monotonne delikatne brzęczenie aby zdać sobie sprawę z obecności
tysięcy owadzich zapylaczy.
Pracowicie uwijały
się między kwiatami kursując z zawziętością i niezmordowaniem między drzewami i
ulami. Pszczoły.
Kiedy kładłam się
w ogrodzie na kocu, sama, w bezpiecznej odległości od uli, założywszy ręce za głowę,
zatapiałam się w muzyce ich pracy. Przyglądałam się kolejce przy wejściach do
uli, oglądałam robotnice z żółtym bagażem przyczepionym do tylnych odnóży,
który wyglądał jak małe bomby gotowe do
zrzucenia. Patrzyłam, jeszcze wtedy nie rozumiejąc, jak przed wejściem do
środka dotykają się czułkami, jakby się witały. W
rzeczywistości był to skomplikowany kod informujący siostry o odnalezionych
źródłach pyłku kwiatowego, o jego obfitości czy kierunku poszukiwań. O tym
wszystkim dowiedziałam się dużo później, wędrując ścieżkami wiedzy w
poszukiwaniu zrozumienia.
Dziadek założył
ule bo nie potrafił siedzieć bezczynnie. Rodzinna historia nic nie mówi czy to
była jego miłość, pasja czy wynik pragmatycznego podejścia do życia. Skoro był
sad, skoro były łąki, dlaczego nie mieć pszczół?
Jedno jest pewne.
Do wszystkiego podchodził poważnie. Praca nie tylko miała być wykonana ale
wykonana solidnie i z dobrym efektem.
Tak więc w
spichlerzu wisiały na gwoździu kapelusze pszczelarskie. Duże, materiałowe z
szerokim rondem na drucianej obręczy, która go podtrzymywała i do której
przyczepiona była czarna woalka chroniąca twarz i szyję. Do tego skórzane
rękawice osłaniające dłonie i kombinezon, wkładany przez nogi i zapinany z
przodu od kroku po szyję, na zamek. Jeszcze dmuchawa do okadzania pszczół i już
można było pracować z pszczołami.
Dmuchawa miała
małe skórzane miechy, które pompowały do wnętrza powietrze rozdmuchując kawałek
żarzącej się hubki w środku. Przez metalowy dzióbek wylatywał biały dym, który
tak ogłupiał pszczoły, że spokojnie można było zajrzeć do ich domków bez
większej obawy przed użądleniem. Dziadek tłumaczył mi, że nie trzeba bać się
pszczół, że nie atakowane nie będą napadać na człowieka a ich krążenie wokół ma
na celu jedynie rozpoznanie. Kiedy szłam z Nim oglądać miodowe ramki, pszczoły,
okadzone dymem z dmuchawy, stawały się powolne i otumanione.
Jedynie w czasie
miodobrania, okadzanie nie zawsze uspokajało je na tyle aby być bezpiecznym od
ich ataków. Wtedy w akcie obrony gniazda, potrafiły jak kamikadze z pełną
prędkością uderzać, celując w każdy odsłonięty kawałek ciała. Rozbijały się na siatce kapelusza i znów niezmordowanie ponawiały
atak. Smucił mnie fakt, że użądlenia oznaczały również koniec ich żywota.
Że wraz z żądłem oddają swoje życie dla wspólnego dobra gniazda. Poświęcenie ,
które wykraczało poza człowiecze normy i budziło mój żal.
Oprócz stroju dla
pszczelarza, w spichlerzu stała również wirówka do odwirowywania ramek z
miodem. Było to urządzenie kształtu walca, na trzech nóżkach, metalowe ze
zdejmowaną pokrywą na wierzchu, ze stelażem do umieszczania ramek w środku,
ustawianych pionowo i koncentrycznie wokół osi, który wprawiało się w ruch
razem z ramkami, kręcąc korbą u góry.
W tej pracy mogłam
spokojnie uczestniczyć. Zamknięta w spichlerzu, oddalona od uli, kręciłam
zawzięcie rączką korby wprawiając umieszczone w środku ramki z plastrami miodu
w ruch obrotowy i patrzyłam jak wąskim, lepkim strumieniem wypływa z kraniku na
dole aromatyczny złocisty płyn. Pszczoły wiedzione zapachem, krążyły wściekłe i
co rusz atakowały małe okienko spichlerza próbując odbić swą własność. My z
Dziadkiem byliśmy bezpieczni, zamknięci i pochłonięci pracą.
Do miodobrania dochodził
rytuał wysysania wosku pszczelego po odwirowaniu. Żadna kromka chleba ze świeżo
odwirowanym miodem nie smakowała tak słodko jak te właśnie, grube plastry
woskowiny kapiące resztkami miodu z pootwieranych komórek.
Pewnego lata w
pogodny poranek, weszłam do sadu w poszukiwaniu śliwek, kiedy zobaczyłam na
wiśni koło stodoły dziwny kulisty twór. Wydawał się żyć, przynajmniej na
powierzchni, gdzie widziałam oznaki ruchu. Zaczepiony na gałęzi, uginał ją pod
swoim ciężarem. Zaniepokojona pobiegłam do domu zawiadomić o znalezisku.
Okazało się, że tak właśnie wygląda wyrojony ul.
Wujek przygotował
duże wiadro i drabinę. Wspiął się w pobliże roju a Dziadek w tym czasie
skrapiał je wodą z węża aby zapobiec ucieczce i rozproszeniu. Wujek po prostu
zgarnął pszczoły do wiadra i nakrył je ścierką . Potem sprzedali nowy rój
sąsiadowi aby nie stanowił konkurencji dla starego gniazda.
Ule miały się
dobrze przez długi czas. Pszczoły produkowały miód, zimowały zabezpieczone aż
do wiosny a my cieszyliśmy się ich wytworem w chłodne wieczory.
Pewnego jednak
lata w czasie miodobrania zdarzył się wypadek.
Byłam z Dziadkiem
w spiżarni, zajęta wirowaniem ramek z miodem, kiedy zajrzał do nas Wujek z
informacją, że do kuchni wleciała pszczoła i użądliła Ciocię w palec u nogi.
Może nie byłaby to istotna wiadomość gdyby nie okazało się, że spuchła Jej cała
noga i trzeba było jechać do lekarza. Reakcja na użądlenie była na tyle
gwałtowna, że wzbudziła w dorosłych niepokój. Zanim zdążyli zebrać się do
wyjazdu opuchlizna objęła już połowę tułowia i obie nogi. Pośpiech był
wskazany. Pojechali gnani niepokojem.
Po powrocie od
lekarza ze zdumieniem patrzyłam na Ciocię, tak trudno było Ją rozpoznać.
Była opuchnięta od stóp do głów. Twarz nabrzmiała, ze
szparkami zamiast oczu wyglądała jak dobrze wypieczona buła a cała reszta ciała
jak napompowana. Okazało się, że Ciocia jest uczulona na jad pszczeli i
następnego takiego zdarzenia może nie przeżyć. Decyzja zapadła szybko. Nie
można było ryzykować. Ule zostały zlikwidowane.
Tak skończyła się
era pszczół w Życinach.
Pamiętam te słodko-woskowe, połamane na kawałki plastry,które żuło się niczym miodowego donalda... ech...
OdpowiedzUsuńNo właśnie... a zamieniliśmy to na cukier glukozowo-fruktozowy... ech...
OdpowiedzUsuń