piątek, 8 maja 2015

Trochę brudnej roboty

Podwórko odgrodzone płotem od części mieszkalnej. Tuż za plecami po lewej, niewielka sterta obornika.

Nie pamiętam aby jakakolwiek praca na wsi kojarzyła mi się z przymusem.Nie pamiętam, żeby cokolwiek mi przeszkadzało.Ani zapachy, ani znój jednostajności. Jako wnuczkę traktowano mnie ulgowo. Nie było kar za niewykonanie polecenia. Nie było krzyków ani przymuszania. Tylko czasami zirytowana Babcia (tak wnosiłam ze słów ale nie z tonu jej głosu) ostrzegała nas:
- Czekaj, czekaj, jak przyjedzie Mama, wszystko jej powiem - po czym nigdy nie dotrzymywała obietnicy.
Ponoć nigdy na nas nie naskarżyła. Nawet wtedy, kiedy wykręcaliśmy się od zbierania ściółki w lesie do podsypywania dla krów w oborze, a potem całymi koszami znosiliśmy ściółkę na pokrycie kolejnego budowanego przez nas szałasu.
   Popołudniami, kiedy cienie znad lasu wydłużały się na tyle ,że na polach zalegał przyjemny chłód, zabierała mnie Babcia czasami za rzekę, żeby narwać  liści buraczanych dla bydła. Mieliśmy tam łąkę z lepszą ziemią i dlatego właśnie na niej, Babcia siała buraki i inne warzywa, wymagające dobrych gruntów. Pomiędzy rzędami buraków rosły maki i kiedy szłam z nią po liście, zaczynałam od zrywania główek makowych. Obrywałam im grzebienie u góry i wysypywałam na rękę z powstałych otworków pyszne czarno - popielate ziarenka maku.
   Tymczasem Babcia zaczynała obrywać buraczane liście, te największe, u dołu, a ja najadłszy się maku dołączałam do niej po chwili. Liście składałyśmy na rozłożonej na trawie, starej kapie. Kiedy już zapełniłyśmy ją po brzegi, Babcia wiązała jej rogi naprzemiennie, tworząc kopertę i zarzucała sobie na plecy. Z takim pakunkiem wędrowałyśmy z powrotem do domu.
   Kiedy byłam starsza i tobołek z kapy nie przygniatał mnie już do ziemi, Babcia wysyłała mnie samą do tej pracy. Tobołek wbrew rozmiarom nie był ciężki, sprawiał jedynie  kłopot przy przechodzeniu przez wąski jaz, zawadzając brzegami o barierki. Tak samo jak krowy wracające z wypasu na łące za rzeką, przechodząc przez mostek, obijały sobie wypchane brzuchy. Kołyszące się w rytm ich kroków, nadawały ich ruchom ciężkości i stateczności. Mój tobołek również balansował, choć nie tak zgrabnie i rytmicznie, raz w prawo raz w lewo, uderzając albo w barierkę albo w wystające szyny stawideł.
   Podawanie liści krowom to był mój przywilej. Nagroda za całą pracę. Zanim jeszcze włożyłam je do żłoba, próbowały wyrwać mi je z garści. Uwielbiały buraczane liście a ja uwielbiałam im je podawać. Uwielbiałam ich przestępowanie z nogi na nogę na widok przyniesionych przysmaków i łby wykręcone w moją stronę. Uwielbiałam łakomstwo w ich oczach, wyciąganie języka, żeby zagarnąć jak najszybciej choćby jeden liść. A potem słuchałam ich posapywania, kiedy z apetytem zanurzały pyski w żłobie. Tylko uderzenia ogonów po bokach, czy gwałtownie odwracane głowy z liśćmi zwisającymi z pyska, kiedy oganiały się z much, przerywały skupione chrupanie zieleniny.
   Czasami rano budził mnie ostry zapach obornika. Wybiegałam na podwórko bo wiedziałam już, co się dzieje. Wujek z Dziadkiem wybierali nawóz z obory i wyrzucali go na podwórko a ostry drażniący zapach poruszonego nawozu szczypał w nosy i oczy. Ja jednak nie uciekałam. Przykucałam w bezpiecznej odległości od machających widłami mężczyzn i patrzyłam jak ładują wszystko na wóz aby wywieźć go na pole.
  To  był czas uczty dla kur. Z gdakaniem, rozkopywały przerzucone kopki w poszukiwaniu robaków. Zazwyczaj na najwyższym punkcie sterty stał kogut i pilnował porządku.Gwar i zamieszanie wśród drobiu, krążący wokół pies, koty przemykające do stodoły i zaniepokojone jaskółki co chwilę wylatujące i wracające do obory, były widokiem pełnego kolorytu życia. Mimo, że byłam tylko obserwatorem, wciąż i wciąż chciałam więcej.
   Dlatego kiedy Babcia wynosiła z piwniczki resztki ziemniaków do przebrania dla świń, chętnie w tym uczestniczyłam.
   Piwniczka była wybudowana pod stodołą. Cała pobielona wapnem, utrzymywała temperaturę podobną do dzisiejszych lodówek. Przebywanie w niej, było przyjemne, ale nie na długo.Wchodziłam tam jak w zimną wodę po upalnym dniu i z ulgą zanurzałam się w jej mrok i chłód, zwiększając dystans do rozgrzanego świata na zewnątrz. Już po chwili zaczynałam pokrywać się gęsią skórką. Po wyjściu z piwniczki znów zachłannie wystawiałam skórę na słońce i grzałam się w jego cieple.
   Ziemniaki zrzucało się do niej przez otwór w bocznej ścianie stodoły, tuż przy podłodze, biegnący wąskim kanałem do kamiennego stropu loszku. Wejście do niego wiodło przez niskie drzwi między stodołą i stajnią. Zaraz za nimi zaczynały się strome schodki prowadzące w głąb.
   Były dwa poziomy. Pierwszy, to mały podest, na którym stawało się schodząc po trzech stopniach. Był tam schowek z wnękami w ścianie, w których stawiało się masło w maselnicy, mleko w kankach, jaja czy sery w koszach. Dalej schody prowadziły do głównego pomieszczenia, około trzech metrów poniżej gruntu. Pamiętam,że były strome i bez żadnych barierek z boku. Jako mała dziewczynka schodziłam po nich tyłem podpierając się rękami i wdrapywałam z powrotem na czworaka.
   Tu przechowywało się głównie ziemniaki. Leżały w stercie utworzonej przez spadające warzywa, pod otworem w suficie i zalegały na ponad połowie podłogi.
  Kiedy nastawała pora kopania młodych ziemniaków, Babcia całymi koszami wynosiła pozostałe zeszłoroczne warzywa i zwalała je na kupkę na podwórku. Trzeba je było obrać z kiełków i wydłubać oczka, przygotowując do obróbki w parowniku dla świń. Przysiadała na małym stołeczku i cierpliwie segregowała i oskubywała bulwy, obracając z wprawą każdy ziemniak z osobna.Koło niej stały dwa kosze. Jeden na oczyszczone ziemniaki, drugi na tak zwane zgniłki.Wokół roznosił się z drugiego kosza, ostry zapach rozkładających się warzyw. Wpisywał się w naturalne zapachy wiejskiego podwórka i nigdy nie drażnił moich zmysłów.
   Przynosiłam sobie drugi stołeczek, siadałam i próbowałam dogonić ją w pracy i dotrzymać tempa. Jednak ziemniaki w moich rękach nie chciały obracać się tak szybko jak u niej. W jednym byłyśmy podobne. Tak samo,obie skubałyśmy pędy lewą ręką. Po niej wszak odziedziczyłam leworęczność.

   Lubiłam prace przy gospodarce. Może brak przymusu dawał mi impuls do działań. Może wspólna praca była przyjemnością  jakiej nie chciałam sobie odmówić a może po prostu miałam duszę rolnika.

4 komentarze:

  1. Potem ziemniaki znajdowały miejsce w parniku. Był wysoki na około metr, z pokrywą otwieraną do góry, ciemnozielony, albo w podobnym ciemnym, jakby wojskowym kolorze. Zawsze stał na środku podwórka, pomiędzy oborą a warsztatem. Patrząc na zdjęcie, nieco po mojej lewej stronie, czyli po prawej stronie zdjęcia, w niedalekim sąsiedztwie innej sterty: sterty złomu przy płocie przed wejściem do warsztatu. Ta sterta miała swoistą dominantę - "bombę", łuskę prawdziwego naboju dużego kalibru, może jakiegoś pocisku czołgowego, odwróconą spłonką do góry i utwierdzoną w pionie, a służącą jako doskonałe kowadło...
    Zapach ziemniaków z parnika był wspaniały, nie do zapomnienia. Same ziemniaki, przygotowywane dla świń, w delikatnych mimo swego wieku skórkach - smakowały wyśmienicie!
    Sorek

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawie wszystko się zgadza. Tylko ten parnik w mojej głowie jest w innym miejscu. Ale o tym potem:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Cię czytać, a pokłady Twojej pamięci są niewyczerpane. Ileż miłości w Twoich wspomnieniach Marto ! Piękne.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jarku, dziękuję Ci za obecność i za podróż razem ze mną w moją krainę szczenięcą. Dzisiaj i ja widzę, że zostało we mnie tak wiele wspomnień z lat dzieciństwa. Pamięć poruszona ożyła.:)

    OdpowiedzUsuń