piątek, 15 maja 2015

Pechowe lato



Początki fascynacji mojego brata motorami



Było takie lato, pechowe lato.
   Wujek kupił motorower. Taki, na którym pozwalał jeździć mojemu bratu. Mieliśmy już koło dziesięciu lat, (różnica między nami to tylko rok i miesiąc) więc uznano nas za dostatecznie dorosłych aby dopuścić do maszyny. Mój brat był zachwycony. Szalał na motorowerze po wiejskiej drodze, wzbijając tumany kurzu i budząc zazdrość wiejskich chłopaków zerkających zza płotów.
   Ja do maszyny podchodziłam z szacunkiem. Fascynowała mnie i bałam się jej. Chciałam nauczyć się jeździć, aby jak brat, zaznać wiatru we włosach. Tylko, że maszyna wydawała mi się ciężka i wielka.
- Nie utrzymam jej ciężaru, przygniecie mnie, albo rozbiję ją i siebie na drodze – rozmyślałam z obawą.
   Pozostawał brat, który zaoferował mi przejażdżkę. Pewny swych nowo zdobytych umiejętności postanowił zabrać mnie na drugą stronę rzeki, na pola. Wsiadłam na siodełko za nim i kurczowo chwyciłam się jego koszuli. Nogi luźno spuszczone i lekko odstawione na boki majtały mi się po obu stronach motoroweru, który nie miał podpórek dla pasażera. Przejechaliśmy ostrożnie przez jaz i brat dodał gazu rozpędzając się na pola. Postanowił dojechać do Chańczy. .
   Wjechaliśmy w piaszczystą drogę lasu chanieckiego produkując fontanny piasku za sobą. Motorek zaczął lekko buksować na drodze i chwiać się na strony. Brat jednak nie zwalniał jazdy. Zawadiacko pruł do przodu. No i stało się. Nie wyrobił na lekkim łuku duktu, motorek stracił równowagę i przewrócił się na bok razem z nami.
   Tylko sekundę leżałam przygnieciona jego ciężarem, zanim nie poczułam ostrego bólu na skórze. Wyskoczyłam spod maszyny jak oparzona, głośno krzycząc. Okazało się, że rzeczywiście oparzona. Wyraźny okrągły, czerwony ślad wykwitł na mojej łydce. To rura wydechowa zostawiła pamiątkę, kiedy przewracając się z motorowerem na drogę przykleiłam łydkę do jej rozgrzanego końca.
   To był koniec jazdy. Obojgu nam odechciało się przygód. Brat podniósł motorek i przybity odpowiedzialnością prowadził go jedną ręką a drugą wspierał mnie kiedy kuśtykając wracałam do domu.
   Ciocia zaopatrzyła ranę jakimiś maściami, owinęła bandażem i kazała położyć się, żeby odpocząć. Cóż było robić. Rozpoczęłam rekonwalescencję. Przez kilka dni, rana mocno bolała, więc nie rwałam się do zabaw. Jednak trudno jest wytrzymać długo w bezruchu, kiedy inni zażywają kąpieli, czy ganiają po podwórku. Dlatego wymyśliłam, że jeśli owinę nogę folią, chroniąc przed zamoczeniem, brat będzie mógł mnie powozić materacem po rzece. Było lato, gorąco, świeciło słońce i chciałam do wody. Jakoś sobie zaczęłam radzić. Przyszedł czas kiedy Ciocia uznała, że rana się zagoiła i pozwoliła mi zdjąć opatrunek.
Odzyskałam swobodę. Znów mogłam w pełni korzystać z uroków wakacji.
   Za domem w sadzie, Wujek porąbał deski z rozpadającego się płotu a na jego miejsce postawił nowy. Szkoda było zmarnować te drewniane odpady, więc Babcia wykorzystywała je do palenia pod kuchnią.
Pewnego dnia rano, poprosiła mnie, żebym przyniosła kolejną porcję porąbanych sztachet z ogrodu. Miałam na nogach poranne bambosze z gumową podeszwą i piżamę na sobie, ale z ochotą poszłam za dom nazbierać trochę opału. Układałam porąbane deski w zgięciu łokcia co chwilę schylając się po nowe kawałki. Nagle poczułam, że stąpnęłam na coś twardego. Jakbym trafiła stopą na ostry brzeg kamienia. Nie zwróciłam na to zbytniej uwagi i zaniosłam uzbierane deski do kuchni. Tylko, że coś dziwnego działo się w jednym bamboszu. Jakby coś mi chlupotało, jakby woda nalała mi się do środka. Położyłam kawałki desek koło kuchni, siadłam na stołeczku obok, zdjęłam kapcia i z ciekawością zajrzałam do środka.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że bambosz jest pełen krwi, która wyciekła ze spodu mojej stopy. Z małej dziurki na podeszwie ciągle kapała krew.
   Otóż, Wujek rąbiąc deski na opał, nie zawracał sobie głowy wyjmowaniem z nich gwoździ wiedząc, że całość idzie do spalenia. Ja zaś miałam to szczęście, że trafiłam właśnie na taki wystający gwóźdź.
   Opatrzona noga, tak naprawdę zaczęła mnie boleć dopiero wtedy, kiedy spróbowałam na nią stanąć ponownie. Nic z tego. Ból przeszył mnie od stopy aż po pachwinę. Znów musiałam leżeć. Najgorsze było to, że kolejne dwa tygodnie nie mogłam pływać w rzece. Tym razem żadne zabezpieczenia nie uchroniłyby rany przed zamoczeniem. Smętnie popatrywałam na kąpiącego się brata leżąc na brzegu rzeki. Nawet satysfakcja z traktowania mnie w uprzywilejowany sposób przez rodzinę, nie zagłuszała żalu i tęsknoty za utraconą wolnością i swobodą.
   Wszystko jednak kiedyś się goi. Nadszedł czas kiedy i moja noga przestała boleć a ślad po ranie pozostał tylko małą różową plamką na podeszwie stopy. Zostało jeszcze trochę czasu, żeby móc w pełni skorzystać z uroków lata.
   Miało być naprawdę interesująco bo zapowiedziała swój przyjazd rodzina Taty z Sandomierza.
   Pewnego dnia na podwórko zajechała nysa Wujka Kazika a z niej wysypała się cała gromada ludzi. Ciocia Jadzia z Wujkiem Kazikiem, Babcia Zosia i co najważniejsze moi bracia cioteczni : Grzesiek, Wojtek i Maciek. Ażeby dopełnić obrazu szczęścia wysiadła również Dorotka i Tomek, rodzeństwo cioteczne z Łodzi, które spędzało wakacje u rodziny w Sandomierzu. Dorośli zasiedli do pogaduszek a dzieci pobiegły w swoją stronę. Byłam tak podekscytowana, że trudno było mi zachować spokój. Przywilej bawienia się w gronie dzieci był wyjątkowy a chęć podzielenia się atrakcjami ogromna.
   Już, natychmiast chciałam pokazać kuzynom wszystkie wspaniałości wiejskiego życia. Miałam już wtedy świadomość wyjątkowości miejsca, ale wciąż potrzebowałam potwierdzenia własnej opinii. Więc koniecznie chciałam zaprowadzić gości do strumyka, pójść z nimi do lasu, pokazać najkrótsze zejście do rzeki od płytszej strony. To strome, ukryte między wysokimi ziołami wrotycza i pokrzywy, o nierównym podłożu ścieżki.
   Więc pobiegłam, wołając ich za sobą. I co? Wysforowawszy się przed wszystkich, zaaferowana pokazywaniem drogi potknęłam się. Wylądowałam na ścieżce i już nie mogłam się podnieść.
   Musieli zawołać Wujka, który zaniósł mnie do domu a Ciocia znowu  opatrzyła moją nogę. Tym razem zwichniętą. Nie muszę mówić co było dalej. Zabawy całej gromady dzieci oglądałam z ganku, albo jak udało mi się wykuśtykać, siadałam na schodkach przed nim i tłumiłam łzy żalu.
   Po tym lecie została mi pamiątka. Okrągły ślad na łydce, na którym nigdy już nie chciały wyrosnąć włoski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz