Początki fascynacji mojego brata motorami
Było takie lato, pechowe lato.
Wujek kupił motorower. Taki, na którym pozwalał jeździć
mojemu bratu. Mieliśmy już koło dziesięciu lat, (różnica między nami to tylko
rok i miesiąc) więc uznano nas za dostatecznie dorosłych aby dopuścić do
maszyny. Mój brat był zachwycony. Szalał na motorowerze po wiejskiej drodze,
wzbijając tumany kurzu i budząc zazdrość wiejskich chłopaków zerkających zza
płotów.
Ja do maszyny podchodziłam z szacunkiem. Fascynowała mnie i
bałam się jej. Chciałam nauczyć się jeździć, aby jak brat, zaznać wiatru we
włosach. Tylko, że maszyna wydawała mi się ciężka i wielka.
- Nie utrzymam jej ciężaru, przygniecie mnie, albo rozbiję
ją i siebie na drodze – rozmyślałam z obawą.
Pozostawał brat, który zaoferował mi przejażdżkę. Pewny
swych nowo zdobytych umiejętności postanowił zabrać mnie na drugą stronę rzeki,
na pola. Wsiadłam na siodełko za nim i kurczowo chwyciłam się jego koszuli.
Nogi luźno spuszczone i lekko odstawione na boki majtały mi się po obu stronach
motoroweru, który nie miał podpórek dla pasażera. Przejechaliśmy ostrożnie
przez jaz i brat dodał gazu rozpędzając się na pola. Postanowił dojechać do
Chańczy. .
Wjechaliśmy w piaszczystą drogę lasu chanieckiego produkując
fontanny piasku za sobą. Motorek zaczął lekko buksować na drodze i chwiać się
na strony. Brat jednak nie zwalniał jazdy. Zawadiacko pruł do przodu. No i
stało się. Nie wyrobił na lekkim łuku duktu, motorek stracił równowagę i
przewrócił się na bok razem z nami.
Tylko sekundę leżałam przygnieciona jego ciężarem, zanim nie
poczułam ostrego bólu na skórze. Wyskoczyłam spod maszyny jak oparzona, głośno
krzycząc. Okazało się, że rzeczywiście oparzona. Wyraźny okrągły, czerwony ślad
wykwitł na mojej łydce. To rura wydechowa zostawiła pamiątkę, kiedy
przewracając się z motorowerem na drogę przykleiłam łydkę do jej rozgrzanego
końca.
To był koniec jazdy. Obojgu nam odechciało się przygód. Brat
podniósł motorek i przybity odpowiedzialnością prowadził go jedną ręką a drugą
wspierał mnie kiedy kuśtykając wracałam do domu.
Ciocia zaopatrzyła ranę jakimiś maściami, owinęła bandażem i
kazała położyć się, żeby odpocząć. Cóż było robić. Rozpoczęłam rekonwalescencję. Przez kilka dni, rana mocno bolała, więc nie rwałam się do zabaw. Jednak trudno jest
wytrzymać długo w bezruchu, kiedy inni zażywają kąpieli, czy ganiają po
podwórku. Dlatego wymyśliłam, że jeśli owinę nogę folią, chroniąc przed
zamoczeniem, brat będzie mógł mnie powozić materacem po rzece. Było lato, gorąco,
świeciło słońce i chciałam do wody. Jakoś sobie zaczęłam radzić. Przyszedł czas
kiedy Ciocia uznała, że rana się zagoiła i pozwoliła mi zdjąć opatrunek.
Odzyskałam swobodę. Znów mogłam w pełni korzystać z uroków
wakacji.
Za domem w sadzie, Wujek porąbał deski z rozpadającego się
płotu a na jego miejsce postawił nowy. Szkoda było zmarnować te drewniane
odpady, więc Babcia wykorzystywała je do palenia pod kuchnią.
Pewnego dnia rano, poprosiła mnie, żebym przyniosła kolejną
porcję porąbanych sztachet z ogrodu. Miałam na nogach poranne bambosze z gumową
podeszwą i piżamę na sobie, ale z ochotą poszłam za dom nazbierać trochę opału.
Układałam porąbane deski w zgięciu łokcia co chwilę schylając się po nowe
kawałki. Nagle poczułam, że stąpnęłam na coś twardego. Jakbym trafiła stopą na
ostry brzeg kamienia. Nie zwróciłam na to zbytniej uwagi i zaniosłam uzbierane deski
do kuchni. Tylko, że coś dziwnego działo się w jednym bamboszu. Jakby coś mi
chlupotało, jakby woda nalała mi się do środka. Położyłam kawałki desek koło
kuchni, siadłam na stołeczku obok, zdjęłam kapcia i z ciekawością zajrzałam do
środka.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że bambosz
jest pełen krwi, która wyciekła ze spodu mojej stopy. Z małej dziurki na
podeszwie ciągle kapała krew.
Otóż, Wujek rąbiąc deski na opał, nie zawracał sobie głowy
wyjmowaniem z nich gwoździ wiedząc, że całość idzie do spalenia. Ja zaś miałam
to szczęście, że trafiłam właśnie na taki wystający gwóźdź.
Opatrzona noga, tak naprawdę zaczęła mnie boleć dopiero wtedy,
kiedy spróbowałam na nią stanąć ponownie. Nic z tego. Ból przeszył mnie od
stopy aż po pachwinę. Znów musiałam leżeć. Najgorsze było to, że kolejne dwa
tygodnie nie mogłam pływać w rzece. Tym razem żadne zabezpieczenia nie uchroniłyby
rany przed zamoczeniem. Smętnie popatrywałam na kąpiącego się brata leżąc na
brzegu rzeki. Nawet satysfakcja z traktowania mnie w uprzywilejowany sposób
przez rodzinę, nie zagłuszała żalu i tęsknoty za utraconą wolnością i swobodą.
Wszystko jednak kiedyś się goi. Nadszedł czas kiedy i moja noga przestała boleć a ślad po ranie pozostał tylko małą różową plamką na
podeszwie stopy. Zostało jeszcze trochę czasu, żeby móc w pełni skorzystać z
uroków lata.
Miało być naprawdę interesująco bo zapowiedziała swój
przyjazd rodzina Taty z Sandomierza.
Pewnego dnia na podwórko zajechała nysa Wujka Kazika a z niej
wysypała się cała gromada ludzi. Ciocia Jadzia z Wujkiem Kazikiem, Babcia Zosia
i co najważniejsze moi bracia cioteczni : Grzesiek, Wojtek i Maciek. Ażeby
dopełnić obrazu szczęścia wysiadła również Dorotka i Tomek, rodzeństwo
cioteczne z Łodzi, które spędzało wakacje u rodziny w Sandomierzu. Dorośli
zasiedli do pogaduszek a dzieci pobiegły w swoją stronę. Byłam tak
podekscytowana, że trudno było mi zachować spokój. Przywilej bawienia się w gronie dzieci był wyjątkowy a chęć podzielenia się atrakcjami ogromna.
Już, natychmiast chciałam pokazać kuzynom wszystkie wspaniałości wiejskiego życia. Miałam już wtedy świadomość wyjątkowości miejsca,
ale wciąż potrzebowałam potwierdzenia własnej opinii. Więc koniecznie chciałam
zaprowadzić gości do strumyka, pójść z nimi do lasu, pokazać najkrótsze zejście
do rzeki od płytszej strony. To strome, ukryte między wysokimi ziołami wrotycza
i pokrzywy, o nierównym podłożu ścieżki.
Więc pobiegłam, wołając ich za sobą. I co? Wysforowawszy się
przed wszystkich, zaaferowana pokazywaniem drogi potknęłam się. Wylądowałam na
ścieżce i już nie mogłam się podnieść.
Musieli zawołać Wujka, który zaniósł mnie do domu a Ciocia
znowu opatrzyła moją nogę. Tym razem
zwichniętą. Nie muszę mówić co było dalej. Zabawy całej gromady dzieci
oglądałam z ganku, albo jak udało mi się wykuśtykać, siadałam na schodkach
przed nim i tłumiłam łzy żalu.
Po tym lecie została mi pamiątka. Okrągły ślad na łydce, na
którym nigdy już nie chciały wyrosnąć włoski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz