sobota, 18 kwietnia 2015

Ganek i lalka






Widok na dom i ganek (jeszcze z sienią po lewej stronie, zamiast pokoju Wujka i Cioci) i przed założeniem drugiego ogródka. Nie ma też jeszcze agawy


 Ganek zbudowany był tak, że dzielił dom na części. Początkowo nierówne, zanim  Wujek nie przebudował  sieni na pokój, potem symetryczne po zmianach.
   Stojąc na wprost ganku, po jednej stronie miało się widok na dwa okna pokoju dziadków a po drugiej było okno od kuchni i okno pokoju Wujka i Cioci. Wcześniej zamiast ich pokojowego okna były tylko drzwi do sieni z małym okienkiem u góry.
   Przy ścianach domu,po bokach ganku, Babcia założyła niewielkie ogródki otoczone niskim płotem. Po prawej królowały piwonie. Tam też, pośrodku na niewysokim pieńku stała wielka drewniana donica, pomalowana na zielono, a w niej ogromna agawa z liśćmi szerokości moich trzech małych dłoni. Każdy liść na brzegach miał rząd ostrych kolców a zraniony płakał białym gorzkim sokiem. Zawsze jesienią agawa była wnoszona do pokoju i zimowała w chłodzie z rzadka ogrzewanego wnętrza.
   Drugi ogródek to przede wszystkim królestwo różnobarwnych dalii.  Przy samym oknie kuchennym wzbijały się do góry opierając o mur malwy, polskie, już zapomniane kwiaty. Zaś pod koniec lata wybuchały kolorami astry. Lwie paszcze, lilie nazywane liliami św. Józefa,  kwitnące na biało i oszałamiająco pachnące, tak mocno,że aż duszące i cynie sadzone za sprawą Cioci, to wszystko kobierzec barw i zapachów drugiego ogródka. Co kilka dni z tej obfitości wybierany był bukiet i stawiany na stole w pokojach, przenosząc radość ogrodu do wnętrza.
   Kiedy budziłam się rano, słońce świeciło wprost na frontową ścianę domu, tworząc w ganku cieplutki, miły kącik. Zanim zabrałam się do śniadania lubiłam, jeszcze w piżamie, siadać tam i grzać się w promieniach słońca, patrząc jak życie kipi na podwórku i pomału dostrajać się do jego rytmu.
   Ganek był do połowy drewniany, z pociemniałego od upływu czasu drewna, barwy buro brązowej, niemal czarnej, postawiony na solidnej kamiennej podmurówce. Trzy schodki, po których wchodziło się do niego,  wyrównywały poziom między gruntem i jego drewnianą podłogą. Nagrzewane słońcem, do wieczora zachowywały ciepło. Idealnie nadawały się do siadania i tłuczenia orzechów laskowych przyniesionych z Kolanki, do łuskania słonecznika i plucia łupinkami na odległość (szkoda, że Babcia potem kazała je zamiatać),a najlepiej służyły do posiadywań przed zaśnięciem. Za plecami słyszałam gwar rozmów w kuchni, przez uchylone kuchenne drzwi biła łuna światła, a ja łapałam ostatnie ciepło kamieni kiedy wieczór otulał mnie chłodem ciągnącym znad rzeki.
   W środku ganku, po obu stronach, Dziadek zbudował ławeczki. Na tej, po prawej stronie od wejścia, stały dwa wiadra na wodę. Źródlaną wodę z nich, można było pić czerpiąc ją metalowym kubkiem stojącym obok. Dziadek i Wujek nieraz wpadali do ganku z młyna, tylko po to aby się jej napić. Woda była zimna i dlatego po wieczornym udoju, Babcia zanurzała w niej kankę ze świeżym mlekiem do wystudzenia i odstania śmietanki. A rano znów napełniano wiadra świeżą wodą.
   Pod ławką po drugiej stronie, były zgromadzone polana do palenia pod kuchnią, przynoszone z szopy gdzie był ich cały roczny zapas i ustawione w szeregu gumiaki z filcowym wykończeniem cholewy.
  Fragmenty ganku stanowiące część ściany domu, po obu stronach drzwi do kuchni, służyły jako wieszaki. Tam na gwoździach wisiały lampy naftowe, już z rzadka używane, drewniane nosidła na wodę, kapota Dziadka, którą zarzucał na siebie przed wyjściem, kiedy padało, kaszkiet Wujka i swetry do pasania krów w chłodne dni, Babci.
   Drewniana ściana ganku kończyła się na poziomie stojących wiader. Powyżej zaczynały się okna z szybkami łączonymi wąskimi szprosami, sięgające aż po daszek. Drzwi również były oszklone, dlatego widok z ganku tworzył panoramę obejmującą podwórko gospodarcze odgrodzone wysokim płotem, tak że widać było tylko górną połowę zabudowań za nim, podwórko przed młynem na wprost, a po lewej młyn z turbiną, jaz, rzekę i kawałek łąki za rzeką.  
   Tuż przy suficie był mały ustęp stworzony przez kończącą się ściankę, gdzie odłożone leżały: ostrzałka do kosy, zakrzywiony nóż ogrodniczy czy pudełko po landrynkach wypełnione gwoździami. Niby poza zasięgiem rąk dzieci, ale te, jak dobrze się postarały i wdrapały na ławkę, mogły penetrować i takie zakątki, próbując zaspokoić wiecznie dręczącą ich ciekawość i pytania - Co tam jest? .
   Późnymi popołudniami, kiedy już nie było nastroju do biegania po łąkach a chłód wieczoru odstręczał od kąpieli w zimnej rzece, syta wrażeń  po całym dniu przebywania z psem i kotami, po łowieniu ryb i obserwowaniu chruścików na płyciźnie, ganianiu za kurami i pasaniu krów, dobrze było przysiąść w ganku i zająć się czymś innym.
   I wtedy tak miło plotło się bicze z turzycy lub robiło gwizdki z wierzbowych witek. Ale mnie najmilej tworzyło się lalki z kęp trawy. Kiedy brat zajęty swoimi sprawami, znikał z pola widzenia, mogłam zająć się dziewczyńskimi przyjemnościami.
   Była taka trawa, która rosła koło tytoniowego pola i nadawała się do tego celu doskonale. Jednym zamaszystym ruchem wyrywałam ją z ziemi chwytając garścią za gęstą czuprynę suchych źdźbeł . Wyskakiwała z piaszczystego podłoża ukazując brodę równie gęstych delikatnych korzeni, zebranych w wiązkę. Przynosiłam ją do ganku, siadałam na ławeczce i zabierałam się do modelowania.
   Wcześniej wytrzepawszy piach, z korzeni robiłam głowę. Zbierałam w pęk cienkie nitki gumką lub wstążką, tak że powstawało coś na kształt kulki a poniżej związane korzonki plotłam w warkocz. To była głowa z fryzurą. Trzeba było wpiąć szpilkami małe guziczki ,żeby twarz ożyła. Czarne na oczy, czerwony na usta. Teraz wystarczyło podzielić źdźbła na trzy części u nasady korzeni i już z dwóch skrajanych wiązek powstawały ręce. Reszta stanowiła zaczątek tułowia i nóg lub jeśli tego chciałam stawała się długą suknią.
Budowałam lalce łóżko z pudełek po butach, szyłam ze szmatek kołderkę, ubierałam w sukienki ze ścinek materiałowych.
   Tworzyłam lalki nie dlatego, że pozbawiono mnie zabawek, ale dlatego, że sprawiało mi to radość i nie pragnęłam innych rozrywek. Tak powstałe towarzyszki zabaw służyły mi dopóki trawa nie pokruszyła się doszczętnie a korzonkowe włosy, wielokrotnie czesane, nie wypadły. Wtedy znowu wybierałam się po następną kępę i zasiadałam w ganku do pracy.
   Do dzisiaj pozostała mi miłość do rękodzieła. Zaś ganki, wspomnienie chwil spędzanych w zaciszu miejsca, przerywanego tylko bzyczeniem much rozbijających się o szyby, stały się kwintesencją wiejskiego domu.
  

2 komentarze:

  1. Malinko, Malinko - pamiętam tak dobrze te lalki i jeszcze te z nawiniętej na dłoń wełny (wg. tego samego wzorca) :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. O rety,rety! A myślałam,że sama na to wpadłam. Trudno podzielę się z Tobą pomysłem:) Swoją drogą to super, że obie podążałyśmy podobną "twórczą" ścieżką. Już się zastanawiam co to się jeszcze okaże?! :)

    OdpowiedzUsuń