piątek, 6 lutego 2015

Rzeka Czarna



    Podchodziłam pod same stawidła ( za plecami), gdzie woda wypływała z wielką siłą i używałam jej jak ślizgawki


   Czarna- była albo groźna albo wspaniała albo zaskakująca. Zależy, którą część się wybrało.
Przed jazem, gdzie woda spiętrzona, tworzyła czarną, mroczną toń, można było bawić się tylko pod nadzorem dorosłych. Tam wiejskie chłopaki przychodziły czasami skakać na główkę i popisywać się przed pannami. Ja mogłam tylko obserwować. Zawsze jednak budziło to moją złość, że ktoś obcy przychodzi do Mojej rzeki.
   Za to po drugiej stronie był raj swobody i pomysłów. Albo pływanie w wypłukanych prądem głębszych miejscach, albo podchodzenie pod stawidła, gdzie spieniona woda wypływała z siłą mogącą cię rzucić w dalsze rejony, gdzie zjeżdżałaś jak na zjeżdżalni. Dzisiaj przypomina mi to jazdę rurami wodnymi w aquaparku.
   No i wędkowanie.
   Najpierw kopaliśmy dżdżownice w olchowym, podmokłym zagajniku koło strumienia. Zaopatrzeni w gumiaki i łopaty przewalaliśmy ciężkie, czarne grudy ziemi z jeszcze nie przegniłymi liśćmi olch. Szliśmy w zawody z kurami, które wiedzione instynktem, tam właśnie szukały obiadu. Potem ze słoikiem pełnym dżdżownic i bryłą mokrej ziemi, żeby nie wyschły, wędrowaliśmy nad rzekę.
   Wcześniej zrobione, początkowo przez wujka a potem samodzielnie, wędki z wierzbowych witek, żyłki, haczyka, kawałka ołowiu jako obciążnika i spławika z korka, były naszym narzędziem łowów.
   Teraz trzeba było wdrapać się na mur przy turbinie Stryja i tam zasiąść, z góry oglądając ławice płotek. Potem wystarczyło zarzucać wędkę i wyciągać kolejne zdobycze. Wieczorem Babcia z Ciocią robiły rybną kolację z tej drobnicy. Mnie wystarczała radość wędkowania. Nie jadałam ryb. Zawsze bałam się ości.
   Były też polowania na miętusy z Dziadkiem i Wujkiem.
   Popołudniową porą, kiedy młyn nie pracował, chyba w niedzielę, mężczyźni wyciągali z szopy długie drągi zaopatrzone na końcu w gumową kulę. Tymi drągami, brodząc po pas w wodzie przy brzegu, wypłaszali zaczajone pod korzeniami olch, miętusy. Sztuka polegała na tym aby stanąć poniżej miejsca płoszenia, z prądem i gołymi rękami chwytać wcale nie małe i śliskie, oszołomione ryby. To sztuka tylko dla zwinnych i doświadczonych. My dzieci byliśmy obserwatorami i kibicami głośno zachęcającymi do wysiłku
-Łap, łap wujek!
-O tam ,tam płynie!
A potem można już było z dumą wynosić do wiadra na brzegu złapaną zdobycz.
   Prawdziwym jednak mistrzem w tych łowach był syn Stryja, Maniek. Nie miał sobie równych. Kiedy dwaj bracia Maniek i Józek zabierali się za łowy, blady strach padał na miętusy.
   Czy to była równa walka? Nie wiem. Na pewno bazowała na sprycie i sile obu stron. Była w tym pierwotność łowów, przygoda i duma z umiejętności. Nie raz okazywało się ,ze to ryba wygrywała swoją zwinnością.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz