Podchodziłam pod same stawidła ( za plecami), gdzie woda wypływała z wielką siłą i używałam jej jak ślizgawki
Czarna- była albo
groźna albo wspaniała albo zaskakująca. Zależy, którą część się wybrało.
Przed jazem, gdzie woda spiętrzona, tworzyła czarną, mroczną
toń, można było bawić się tylko pod nadzorem dorosłych. Tam wiejskie chłopaki
przychodziły czasami skakać na główkę i popisywać się przed pannami. Ja mogłam
tylko obserwować. Zawsze jednak budziło to moją złość, że ktoś obcy przychodzi
do Mojej rzeki.
Za to po drugiej
stronie był raj swobody i pomysłów. Albo pływanie w wypłukanych prądem
głębszych miejscach, albo podchodzenie pod stawidła, gdzie spieniona woda
wypływała z siłą mogącą cię rzucić w dalsze rejony, gdzie zjeżdżałaś jak na
zjeżdżalni. Dzisiaj przypomina mi to jazdę rurami wodnymi w aquaparku.
No i wędkowanie.
Najpierw kopaliśmy
dżdżownice w olchowym, podmokłym zagajniku koło strumienia. Zaopatrzeni w
gumiaki i łopaty przewalaliśmy ciężkie, czarne grudy ziemi z jeszcze nie
przegniłymi liśćmi olch. Szliśmy w zawody z kurami, które wiedzione instynktem,
tam właśnie szukały obiadu. Potem ze słoikiem pełnym dżdżownic i bryłą mokrej
ziemi, żeby nie wyschły, wędrowaliśmy nad rzekę.
Wcześniej
zrobione, początkowo przez wujka a potem samodzielnie, wędki z wierzbowych
witek, żyłki, haczyka, kawałka ołowiu jako obciążnika i spławika z korka, były
naszym narzędziem łowów.
Teraz trzeba było
wdrapać się na mur przy turbinie Stryja i tam zasiąść, z góry oglądając ławice
płotek. Potem wystarczyło zarzucać wędkę i wyciągać kolejne zdobycze. Wieczorem
Babcia z Ciocią robiły rybną kolację z tej drobnicy. Mnie wystarczała radość
wędkowania. Nie jadałam ryb. Zawsze bałam się ości.
Były też polowania
na miętusy z Dziadkiem i Wujkiem.
Popołudniową porą,
kiedy młyn nie pracował, chyba w niedzielę, mężczyźni wyciągali z szopy długie
drągi zaopatrzone na końcu w gumową kulę. Tymi drągami, brodząc po pas w wodzie
przy brzegu, wypłaszali zaczajone pod korzeniami olch, miętusy. Sztuka polegała
na tym aby stanąć poniżej miejsca płoszenia, z prądem i gołymi rękami chwytać
wcale nie małe i śliskie, oszołomione ryby. To sztuka tylko dla zwinnych i
doświadczonych. My dzieci byliśmy obserwatorami i kibicami głośno zachęcającymi
do wysiłku
-Łap, łap wujek!
-O tam ,tam płynie!
A potem można już było z dumą wynosić do wiadra na brzegu
złapaną zdobycz.
Prawdziwym jednak
mistrzem w tych łowach był syn Stryja, Maniek. Nie miał sobie równych. Kiedy
dwaj bracia Maniek i Józek zabierali się za łowy, blady strach padał na
miętusy.
Czy to była równa
walka? Nie wiem. Na pewno bazowała na sprycie i sile obu stron. Była w tym
pierwotność łowów, przygoda i duma z umiejętności. Nie raz okazywało się ,ze to
ryba wygrywała swoją zwinnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz