Czasami kiedy
poziom wody za stawidłami był niski, na środku rzeki, blisko przeprawy, poniżej
jazu, tworzyła się kamienista wyspa.
Tam właśnie
budowaliśmy z bratem szałas-domek. Nasze ciągłe potrzeby budowania wyrażały się
co raz to nową konstrukcją.
Najpierw trzeba
było wybrać odpowiednio grube i długie gałęzie olchowe. Ścinanie ich to zadanie
brata. Potem razem taszczyliśmy je na wyspę, trochę ciągnąc brzegiem, trochę
pławiąc. Tworzenie szkieletu szałasu zabierało nieraz cały dzień lub nawet dwa.
Nic nie robiliśmy na pół gwizdka. W końcu mój brat nie bez przyczyny został
architektem! Uszczelnienia
były z mniejszych liściastych gałęzi albo trzciny(?). Zadziwiające ale radość
budowania była większa niż późniejsze w nim zabawy, znoszenie zapasów,
tworzenie udogodnień.
Szałasowi albo
udawało się przetrwać do końca lata albo, kiedy dzieci ze wsi dowiedziały się o
nim, jego żywot kończył się aktem destrukcji. Nie mieliśmy kontaktu z wsią.
Byliśmy postrzegani jako obcy, a nowi lokatorzy zawłaszczali sobie budowlę bez
sentymentów i przesądzali o jej losie. Nie pamiętam ostrego uczucia żalu, może
rozczarowanie i złość? Mijały jednak szybko, kiedy nowe zajęcie absorbowało
mnie do reszty.
Były jeszcze moje
i brata wyprawy w dół rzeki, na materacu. Brzegi od strony wody wyglądały
inaczej, tajemniczo, odmiennie. Nigdy nie nauczyłam się do końca ufać wodzie.
Czarna, mimo że nieduża, miała miejsca głębokie, odzwierciedlające swoim
wyglądem jej nazwę. Z szeregu olch porastających jej brzegi od strony pól,
opadały do wody liście, tworząc mulisty czarny podkład na dnie. Z drugiej strony,
ściana lasu schodząca nisko do lustra wody zdawała się niemal obliczem żywej
istoty. Najpierw mijaliśmy lasek Dziadka i Stryja. Potem to już była Kolanka.
Płynęliśmy ocieniani drzewami jak tunelem.
I wtedy pierwszy i
jedyny raz widziałam wiewiórkę, która przykicała do wody i nachylona piła ją
jak piesek. Wystraszona naszymi głosami szybko umknęła w głąb lasu a mnie jej
obraz pozostał w oczach do dzisiaj.
Zatrzymywaliśmy
się na płyciznach, żeby podziwiać przeźroczystość wody, kamieniste dno i małe
wulkany podwodnych źródełek, zasilających wewnętrzny nurt rzeki. Zatykane
palcami, po otwarciu eksplodowały z podwójną siłą. Woda w takich miejscach była
nie tylko przeźroczysta ale i zimniejsza od pozostałej.
Kiedy wpływaliśmy
na głębsze rejony, chwytałam się kurczowo brzegu materaca, nie do końca ufając
toni pod sobą. Z zazdrością patrzyłam na nurkującego, szalejącego w
zagłębieniach rzeki, brata. Więcej jednak było rejonów gdzie można było
brodzić, popychając materac przed sobą. Z wdzięcznością witałam płycizny,
ciesząc się gruntem pod stopami.
W końcu
docieraliśmy do miejsca, gdzie do rzeki wpływał strumień z chanieckiego rowu.
Krajobraz pomału stawał się inny, nierozpoznawalny. Zaczynała dojrzewać w nas
potrzeba powrotu. Więc wracaliśmy z uczuciem dotarcia do granic poznawalnego, z
sytością wrażeń, jak odkrywcy nowych światów, ciągnąc materac pod prąd za sobą.
A jeśli dosyć było nam przygody na rzece, wystarczyło wyjść na brzeg i polami
dojść do domu. Bo to, co było długą wyprawą dzięki meandrującej rzece,
stanowiło jedynie krótki spacer polami.
A ja myślałam ,ze zawoziłam Was na wakacje w bezpieczne miejsca
OdpowiedzUsuńAle się uspakajam bo jednak ten spływ z nurtem rzeki na materacu był chyba bezpieczniejszy niż przygoda z pontonem w wirującej toni przed stawidłami,którą sama zainicjowałam.Odpuszczam wobec tego i cieszę
że wspomnienia masz takie kolorowe,takie wiewiórkowe.
/A ja myślałam ,ze zawoziłam Was na wakacje w bezpieczne miejsca
OdpowiedzUsuńAle się uspakajam bo jednak ten spływ z nurtem rzeki na materacu był chyba bezpieczniejszy niż przygoda z pontonem w wirującej toni przed stawidłami,którą sama zainicjowałam.Odpuszczam wobec tego i cieszę
że wspomnienia masz takie kolorowe,takie wiewiórkowe
Do tej pory lubię szałasy... :)
OdpowiedzUsuń