czwartek, 2 lipca 2015

Kolanka

fotografia z internetu


   Trzeba było dobrze orientować się w Kolance aby nie zabłądzić. Był jedynym lasem, którego się obawiałam. Mroczny, wysoki, z większą ilością drzew liściastych, miał w sobie coś tajemniczego. Słońce filtrowało korony drzew ale nie docierało do podszytu tak mocno jak w sosnowych lasach rakowieckim czy chanieckim. Na dole zalegał cień, tylko od czasu do czasu przerywany plamą słońca.
   Być może dlatego wyprawy do niego z dorosłymi dawały mi dodatkowy dreszczyk emocji. To nie było to samo co zbieranie malin i jeżyn przy drodze, czy jagód samemu, w jej pobliżu. Nie zagłębiałam się  daleko sama, nie czując się w nim zbyt pewnie.
   Raz jednak, kiedy wybraliśmy się na jagody całą rodziną, zdarzyło mi się odejść od grupy. Słyszałam rozmowy bliskich ale posuwałam się wgłąb w ślad za coraz dorodniejszymi owocami  i gęściejszymi jagodzinami. Kiedy już nikogo nie było w polu widzenia, podniosłam głowę, żeby się rozejrzeć i wtedy zobaczyłam najpiękniejszego jelenia jakiego widziałam w życiu.
   Jego rozłożyste poroże z wieloma odgałęzieniami wyglądało jak korona. Jeleń ruszył przed siebie i znikł między drzewami. Chciałam popatrzeć na niego jeszcze tylko trochę, jeszcze raz zobaczyć jak potrząsa głową, jak zahacza rogami przechodząc między niskimi krzakami, jak porusza chrapami kiedy rozgląda się wąchając powietrze wokół. On jednak zniknął. Cicho żeby nie narobić hałasu, zaczęłam skradać się za nim, posuwając się za odgłosem poruszanych liści. A jednak nie udało się. Rozpłynął się, rozmył w gęstej zieleni lasu jakby był tylko mirażem.
   Stałam jeszcze przez chwilę zasłuchana, próbując złowić odgłosy jego ruchów, ale wokół były tylko drzewa. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że drzewa wyglądają inaczej niż zwykle, a głosów rodziny już dawno nie słychać. Serce zaczęło mi walić w piersi jak młotem a niepokój wkradł się dudnieniem krwi w uszach. Stłumiłam głośny krzyk lęku, zawstydzona, że zgubiłam się w lesie po raz pierwszy w życiu. Pamiętałam przestrogi bliskich - Tylko się nie oddalaj - mówiła ciocia.
   Instynktownie odwróciłam się i zaczęłam wracać, wydawało mi się w powrotną drogę. Ale przecież droga powrotna powinna być rozpoznawalna a ja nie rozpoznawałam ani konfiguracji drzew, ani pagórków, które porastały. Z oczami szeroko otwartymi rozglądając się w koło, z płaczem który wzbierał w moim gardle, pokonałam kolejną dolinkę. Wtedy drzewa jakby się przerzedziły, słońce w znajomy sposób zaczęło rozścielać się na poszyciu nadając mu rozpoznawalny kształt. Serce nadal waliło mocno ale już pomału zaczynało bić w rytm  : - znam! znam!
W głosy lasu wplótł się szum, który szybko zamienił się w echo dalekich rozmów rodziny. Znalazłam drogowskaz.
Po chwili zobaczyłam pochylone nad krzaczkami sylwetki bliskich.
Nie przyznałam się do niczego i prawie nikt nie zwrócił uwagi na moją chwilową nieobecność. Jedynie Ciocia zapytała
- Znalazłaś jakieś nowe miejsce?
- Nie, tylko sprawdzałam - powiedziałam cicho udając że pilnie zbieram jagody.
Trochę jeszcze trzęsącymi się rękami zrywałam małe granatowe kulki,  już do końca nie spuszczając rodziny z oczu.
   Bywało że wybieraliśmy się do Kolanki pod wodzą Wujka. To były wyprawy po orzechy laskowe. Nikt nie hodował ich w przydomowych ogródkach. Rosły tam gdzie się same zasiały. Jeśli ktoś potrzebował orzechów, po prostu w odpowiedniej porze roku chodził do lasu w sobie znane miejsca, gdzie rosły leszczynowe krzaki.
   Wyprawy z Wujkiem po orzechy to była daleka droga. Najpierw trzeba było zejść z głównego duktu w bok. Przejść kilka pagórków, aby łukiem dojść w pobliże rzeki i trafić na dwa rozłożyste krzewy leszczyny. Nigdy sama nie powtórzyłabym tej drogi, ale idąc z Wujkiem poznawałam kierunek jakbym dopiero przechodząc obok, odtwarzała w pamięci punkty orientacyjne.
   Pod drzewkiem, Wujek naginał gałęzie a ja i brat zrywaliśmy otoczone zielonymi liśćmi zlepione po kilka, leszczynowe orzechy. Cieszyłam się na czekającą mnie ucztę po powrocie do domu. Tymczasem na miejscu, jak Wujek,  próbowałam pokonać zębami barierę twardej skorup,y żeby dobrać się do smakowitego miąższu w środku.
   To była męska wyprawa. Czułam się jakbym uczestniczyła w misterium, dopuszczona do tajemnicy. Nie wiem czy Ciocia lub Babcia znały drogę do leszczyny. W mojej świadomości pozostało to zdarzenie jako część męskiego świata, do którego mogłam zajrzeć. Nie było śmiechów, żartów tylko cel do osiągnięcia. Wujek kroczący powoli i pewnie i brat wybiegający co chwilę do przodu. Wszystko ubrane w płaszcz wiedzy tajemnej bo wszak nie każdy znał drogę do leszczyny.
Ja na pewno nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz