piątek, 12 sierpnia 2016

Pranie

Nasza była dużo większa. Spokojnie mieściliśmy się w niej z bratem.
 z internetu wiano.eu

Czy już potrafię ? Czy jestem gotowa ? Opowiedzieć o coraz częściej pojawiających się rozmowach o zmianie, przeprowadzce. O zasiadaniu przy stole w kuchni i rozważaniach gdzie i co kupić. Nowy młyn, dom, gospodarstwo. Razem czy osobno. O narastającym we mnie niepokoju. Że jak to ? Nie na zawsze ? Nic nie jest pewne ? Bez rzeki, pól i łąk, bez lasów piaszczystych i grzybnych. Że skarpa piaskowa do skakania i rzeźbienia w piasku nie jest moja. A źródełko koło pola tytoniu, a poziomki na skarpie powyżej ? Co stanie się z nimi ?
Uciekałam od tych pytań. Zamykałam na nie uszy i serce, a przecież byłam już nastolatką nie cielęciem lat kilku.
Jedynie satysfakcja rozgościła się we mnie, rozkokosiła i puchła z dumy, że przecież mówiłam wszystkim. Koleżankom w Sandomierzu, każdemu kto zapytał, że nie ma piękniejszego miejsca. I oto teraz znalazłam potwierdzenie swoich odczuć w tym nakazie "rabunku" ( tego co w odwiecznym akcie zasiedlenia przypisałam sobie na własność), który czynił wszystko wspólnym, nie moim. Bo wybiera się to co najpiękniejsze a przecież wybrano Czarną i Życiny.
Nie.
Jeszcze nie nadszedł czas na akt ostatni.

Czas płynie a ja na przekór podążam pod prąd. W poszukiwaniu, w tęsknocie...
Kiedyś była tylko balia. Ogromna, metalowa z odpływem w dnie zatykanym korkiem. Pod który podstawiało się wiadra na wylewające się mydliny.
Kobiety grzały w saganach wodę na kuchni od rana. Wszystkie inne prace spadały na plan dalszy. Robiono w obejściu tylko to co było konieczne, bo pranie to nie byle co i wymagało całej uwagi. To była logistyka i zaangażowanie wszystkich domowników. Mężczyźni wnosili i ustawiali balię (na środku kuchni na trzech rozstawionych stołkach), wynosili wiadra pełne mydlin, pomagali wyżymać szczególnie duże partie pościeli. Bo nie łatwo było wycisnąć wielką poszwę przed zanurzeniem jej w wodzie do płukania. Dwie osoby skręcały ją z dwóch końców aż tworzył się gruby zwój wyciśnięty do imentu.
W kuchni wrzało. Ruch i skupienie. Mało słów, wiele do zrobienia. Nie trzeba było poganiać nikogo. W odwiecznym rytuale każdy znał swoje miejsce i zadanie. Kuchnia od rana napełniała się parą uchodzącą znad paleniska, z gotującej się wody.
Po wstaniu niewiele miałam do roboty. Mogłam wyjść z domu i zająć się sobą lub pozostać i plątać się pod nogami dorosłych oganiających się cierpliwie
- Czekaj no robońku, czekaj - aż dziw, że nie wyganiano mnie z krzykiem. Może po prostu dzieci w ten czas zamieszania były mało dostrzegalnym elementem. Ot tyle tylko, żeby nie kręciły się za blisko wrzącej wody wlewanej do bali, bo mogą się poparzyć. A może liczono, że mają się same pilnować.
Przy brzegu balii Babcia ustawiała tarę. Metalową a wcześniej drewnianą. Taka sama tara długo gościła w domu w Sandomierzu. Chowana na co dzień pod wanną, była jedyną pomocą przy praniu, zanim rodzice kupili pierwszą pralkę.
Pamiętam pochylone plecy kobiet i rytmiczne ruchy rąk przesuwających się wraz z materiałem w górę i w dół tary. Aż po zanurzenie w mydlinach. Rękawy podwinięte po łokcie, na sukience fartuch, który bardzo szybko zamakał w zetknięciu z brzegiem tary. Spocone twarze i raz po raz gest ręki ocierającej pot z czoła lub odgarniającej kosmyk włosów. Milczenie i skupienie na twarzy. Ale przecież i przeciąganie się dla wyprostowania pleców i przerwy dla dolania ciepłej wody. Potem wylewanie brudnej wody i nalewanie nowej.
Po ostatnim płukaniu następowało krochmalenie w wodzie z mąką ziemniaczaną dla sztywności, dla dłuższego zachowania świeżości. Żeby wyciągnięta poszwa z szafy nie tylko pachniała ale i po uprasowaniu, była sztywna jak z drewna. Zresztą, mimo nostalgii jaka we mnie pozostała, nie przepadałam za tą sztywnością. Zanim ogrzałam pościel swoim ciepłem, długo czułam jej wyprasowane kanty.
Na tym etapie prania dodawało się ultramaryny, żeby pogłębić biel aż po niebieskawość bijącą świeżością po oczach. Zanim farbka rozpłynęła się w krochmalu tworzyła błękitne smugi ciągnące się długimi pasmami. Aż w końcu energiczne ruchy Babci drewnianą łyżką,  rozbijały błękit i pozostawał tylko niebieskawy odcień bieli.
Kiedy pościel została już wykrochmalona, Babcia przynosiła wyżymaczkę ze spiżarni i montowała ją, pewnie jakoś przykręcając do brzegu balii. Taką drewnianą z korbką, przez którą przepuszczało się pościel dla dobrego jej odciśnięci z wody. To była ciężka praca. Oczywiście napraszałam się, żeby spróbować pokręcić korbą, zafascynowana procesem przechodzenia pościeli przez wałki wyżymaczki. Że taka zwinięta, nieuporządkowana wchodzi do środka a wychodzi dwuwymiarowa, spłaszczona jak liść papieru. Nadymałam się cała próbując kręcić korbą aż w końcu poddawałam się i oddawałam ją w bardziej odpowiednie ręce.
Musieli mnie kochać skoro w wirze pracy znajdowali miejsce dla moich prób, które przecież  zakłócały rytm działań. Ale to był świat bez pośpiechu, nie mierzony minutami ani godzinami. Liczony na dnie i na zadania. A pranie kończyło się niezależnie od upływu czasu, kiedy wszystko zostało uprane. Więc mała przerwa na pokazanie dzieciom jak działa wyżymaczka to tylko niewielkie odstępstwo od działań. To tylko chwila na śmiech dorosłych i moją radość, że spróbowałam, poznałam, doświadczyłam tego co oni. A wtedy już dawałam im spokojnie pracować dalej, jedynie przyglądając się z dystansu.
Wypraną pościel rozwieszano w ogrodzie. Ale i rozkładano na trawie kiedy zabrakło miejsca na sznurkach. Świeże płachty pościeli świeciły bielą a ja patrzyłam na nie przymrużając oczy i wyobrażałam sobie wielkie ptaki rozłożone na łące.
Oczywiście potem nastała epoka Frani i pranie nie było już tak trudne i fascynujące - dla mnie. Pozostało tylko jeszcze moje zagapianie się w wirujące mydliny w pralce, pomruk jej silnika i bijące od niej ciepło.
Pamiętam jeszcze, stojące w sieni drewniane kijanki do prania w rzece. Karbowane jak tara, na końcu zwężające się w uchwyt dla dłoni. Pewnie, że próbowałam na nich swoich sił. Pewnie, że zaciągałam nad przybrzeżny kamień, na którym odbywaliśmy cowieczorne ablucje i tłukłam z zapamiętaniem swoje koszulki. Ale z jakim skutkiem ? Prawdziwe ich dzieje były dla mnie historią. To już były obrazki jedynie wyobrażane, opowiadane mi przez Mamę. Nie widziałam jak pochylona Babcia miarowo uderza kijanką w brudne koszule rozłożone na dużym kamieniu nad rzeką. Nie pamiętam klęczących sylwetek piorących kobiet, nie pamiętam ich przemarzniętych dłoni od zimnej rzecznej wody. Pamiętam balię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz