piątek, 1 lipca 2016

mycie

Zdałam sobie sprawę, że podświadomie unikam pisania, odkąd poczułam zbliżający się koniec opowieści. Oczywiście są jeszcze historie nieopowiedziane, zabawne czy nostalgiczne. Jednak przeważa we mnie przeczucie końca.
Czym więc są dla mnie Życiny z tamtych lat skoro nie mogę się z nimi rozstać ? Czy tylko czasem szczęśliwego dzieciństwa wspominanego w okresie zawirowań emocjonalnych? Ratunkiem przed trudną rzeczywistością ? Myślę, że już dawno przekroczyłam próg zwykłego spisywania wspomnień dla moich przyszłych pokoleń.
Wiele lat upłynęło zanim odważyłam się powrócić do Życin i naocznie uświadomić sobie zmiany i upływający czas. Bałam się konfrontacji ze strachu, że to co było kiedyś, zniknie zatarte współczesnym obrazem. Dzisiaj mam w głowie obraz podwójny. Gdzieś w głębokich pokładach pamięci leży niezmieniony obraz świata, który przeminął, mimo zmian jakie znalazłam po powrocie do wsi.  Dzięki tym głębokim obrazom przeszłości mogłam podążać ścieżkami dzieciństwa jakby rzeczy działy się dzisiaj. Jeszcze leżą gdzieś we mnie zdarzenia nieopowiedziane, obrazy chcące wydostać się na zewnątrz. Jeszcze chwilę potrwa zanim postawię kropkę nad "i".

szkic wykonany przez mojego brata

Nie pamiętam zimnych letnich dni. Może dlatego, że dzieci nie przejmują się pogodą. Zakładają zmuszeni przez dorosłych, sweter i biegną dalej zaaferowani własnymi sprawami.
Pamiętam natomiast jak włoski na skórze stawały mi dęba podczas cowieczornych ablucji przed snem. Mama wyznawała zasadę, że lato bez względu na wskazania termometru na dworze to pora kiedy jest ciepło.
Wieczorem, kiedy rzekę pokrywał cień rzucany przez olchy obrastające brzegi, kiedy słońce skryło się już za lasem po drugiej stronie a my dobrowolnie zakładaliśmy sweterki na krótkie bluzeczki, kiedy już sprzątnięto stół po naszej kolacji( kolacja dla Dziadka i Wujka nieraz była dopiero nocą), przychodził czas na mycie.
Zaopatrzona w ręczniki i świeże ubrania, zabierała nas Mama nad brzeg rzeki za turbiną stryja. Był taki duży płaski głaz, który służył nam za łazienkę. Zrzuciwszy ubranie, stawałam na tym kamieniu przygotowana do mycia. Najgorszy był pierwszy kontakt lodowatej wody ze skórą. Później było już trochę lepiej. Mama namydlała mnie całą a potem spłukiwała tą lodowatą wodą z rzeki. Nic sobie nie robiła ze szczękających zębów. Nie martwiła się, że cała pokryta gęsią skórką trzęsę się w sposób nieopanowany  i powtarzam w kółko - zi-zi-zimno -
Skupiona na działaniu, przyjmowała chwilowy mój dyskomfort jako konieczność i odpowiadała niezmiennie - nic ci nie będzie - Zresztą te mocne, wieczorne akcenty nigdy nie stały się przyczyną mojej choroby.
Trzeba pamiętać, że Czarna to rzeka wypływająca z Gór Świętokrzyskich i mająca charakter rzeki niemal górskiej. Jej wody nigdy nie przekraczały temperatury kilkunastu stopni.
Najmilsze było wycieranie po kąpieli. Duży ręcznik, szorował moje ciało pobudzając krążenie aż skóra nabierała różowego koloru. Mama nigdy nie należała do delikatnych w swych działaniach. Jej szybkie, mocne ruchy rozgrzewały mnie i dawały uczucie szorstkiej czułości. Najpiękniejsze było potem wskakiwanie w świeże ubranka przygotowane na osobnej kupce, na kamieniu obok. Potem wyszorowana, stąpając ostrożnie aby nie zapiaszczyć umytych stóp, wędrowałam do domu, żeby spędzić jeszcze chwilę w kuchni zanim dorośli każą iść spać. Kiedy Mamy nie było, jej obowiązki przejmowało wujostwo. To było cudowne, bo po kąpieli Wujek niósł mnie do domu na rękach, żebym nie ubrudziła świeżo umytych nóg. Było w tym geście tyle miłości i czułości, że wtulona w jego ramiona, zagadywałam go po drodze aby wydłużyć czas powrotu. Zabiegany na co dzień, zazwyczaj znajdował czas dla nas.
Oboje z bratem doskonale pamiętamy ten codzienny rytuał wieczornego mycia, ale każde na swój sposób.
Mnie utkwiły w pamięci przede wszystkim chwile, kiedy to Mama myła nas całych od stóp do głów. Brat zaś zapamiętał codzienne nasze własne zabiegi higieniczne, kiedy Babcia goniła nas nad rzekę, żebyśmy umyli sobie nogi. Jego wspomnienie to jak stop-klatka, jeden kadr z filmu.
"Mydło było w dużych szarych kostkach. Właściwie niczym nie różniło się od tego, którego używam i dzisiaj. Nie pamiętam tylko, czy nad rzekę zabierałem je w mydelniczce, czy może owinięte w ręcznik-ściereczkę?
Za to z wieczornym myciem za młynem nierozerwanie wiążą się podwinięte ponad kalana nogawki spodni i - szczególnie mocno - ziarenka piasku przyklejone do mydła. ...Przyklejały się bardzo licznie, gdy odkładałem kostkę na kamienie, dokonując ekwilibrystyki zmiany nóg: tą umytą trzymałem w powietrzu próbując zająć się drugą. (Jak można sobie to wyobrazić, mycie nie było perfekcyjne, bo prawie zawsze musiałem się podpierać oklejając przy tym stopy)... Nigdy później już nie myłem się takim piaskowym mydłem..."
Po latach Dziadek z Wujkiem dobudowali dalszą część domu z łazienką. Jednak oprócz tego, że podnosiła statut domu i zaspokajała dążenia rodziny do nowoczesności, nie za bardzo, nam dzieciom, służyła do codziennych rytuałów mycia. Oczywiście już nie biegaliśmy do wychodka koło stodoły, ale wieczorne mycie nadal odbywało się na kamieniu nad rzeką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz