poniedziałek, 7 stycznia 2019

Burza

  Imperium tapet
Burza z piorunami na wsi

Lata wtedy były gorące. Zresztą dzisiaj też są, nawet bardziej.
Ale wtedy wszystko było po kolei.
Czerwiec rozkręcał się powoli.
Od biegania na bosaka. Nie wiadomo po co Mama pakowała nam sandały i trzewiki. No może sandały, żeby pojechać do miasteczka na zakupy, ale trzewiki ? Gdzie, kiedy miało być tak zimno, żeby je zakładać ? Jeszcze rozumiem gumiaki bo czasami po deszczu robiło się chłodno i Babcia z Ciocią naganiały nas do zakładania ich. A my i tak po chwili pluskaliśmy się w kałużach na bosaka. Jak jeździliśmy samochodem po zakupy do Rakowa to sandały wkładało się w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem z samochodu. Bo to niewygodne, uwierają paski i tak jakoś dziwnie i nienaturalnie. Całym nagim spodem stopy odczuwałam twardość skóry buta, jej wypolerowaną powierzchnię. Taką inną od miękkości trawy albo ostrości kamieni w rzece. Nic nie układało się pod stopą zgodnie z przeznaczeniem. Podeszwa nie uginała się poddańczo jak piasek na górce, nie otulała aż po kostki jak błoto na brzegu strumienia między olchami, tam gdzie najlepsze robaki do wędkowania. Nawet placki krowie poddawały się krzywiznom podbicia wciskając się smrodliwie ale delikatnie między palce. A tu twardość i zniewolenie. Kiedy raz zrzuciłeś buty nie było powrotu, stan swobody był jak narkotyk, którego wciąż chcesz więcej.
to pewnie czerwiec bo jeszcze jestem w spódniczce




Potem przychodził lipiec.
A wtedy już grzało mocno. Więc w następnej kolejności szły w kąt bluzki, koszulki, spódniczki i spodenki. No nie było nieprzyzwoicie. Rano po przebudzeniu człowiek wskakiwał w strój kąpielowy czy spodenki kąpielowe, które czasami nie zdążyły wyschnąć od wieczora. Zimna tkanina, która przechowała resztki wilgoci od poprzedniej kąpieli oklejała skórę nieprzyjemnym chłodem. Ale już po chwili rozgrzane  ciało pokonywało chłód oddając swoją energię materiałowi. Potem tylko czekało się na pozwolenie żeby wejść do wody. Bo z rana woda w rzece wydawała się bardzo zimna kiedy i poranek ciągnął chłodem. Rzeka spływała z wcale niedalekich Gór Świętokrzyskich i nie mogła być ciepła. A więc jak tylko słońce ogrzało powierzchniowe warstwy wody, Ciocia lub Babcia pozawalały nam na pierwszą kąpiel. Tyle tylko, że często ta pierwsza była jedyną. Bo ciągnąć się mogła do zmroku. Z przerwą na obiad. Mniej lub bardziej mokrzy wpadaliśmy do kuchni, pochłaniali obiad mocząc mokrymi pośladkami krzesła i znów do wody.
Mówiło się, że lipiec jest deszczowy.
I tak było. Mniejsze i większe chmury przychodziły nie gonione wiatrem, przypływały spokojnie zasnuwając niebo szarością. Popadało chwilę a może dłużej a potem znów wracało słońce.
Czasami jednak zamiast małych szarych chmur nadpływała powoli ogromna, ołowiano ciężka, wróżąca coś groźnego. Wtedy szybko biegło się po bydło na pole, żeby zgonić je do obory, chowało pranie i zamykało okna. Wiadomo z burzą nie ma żartów. Już z dala widać było białe rysy na niebie.
Najpierw nadchodził wiatr. Gwałtowny, nieraz kładący małe drzewa niemal do ziemi. Kłaniały się żywiołowi zdane na jego łaskę. Liście i gałęzie swoim bolesnym SZSZSZU zagłuszały protesty traw.
Zaraz potem nastawała ciemność i ściana deszczu zasłaniała widok. Tylko błyskawice rozświetlały upiorną bielą mrok dnia. Tylko grzmot toczył się po ziemi jakby ta mruczała na nas w gniewie. Albo gwałtowne trzaski, jakby ktoś łamał świat na pół, oznajmiały, że kolejne drzewo uległo potędze natury i z pokorą przyjęło cios.
Dzień zamieniał się w pole bitwy, żywioły toczyły wojnę nie wiadomo przeciwko człowiekowi czy samym sobie. Ale pomału czas między kolejną błyskawicą a uderzeniem pioruna wydłużał się aż w końcu burza znikała w oddali.
Słońce po burzy miało inny kolor. Intensywnie przenikało przez nasycone ozonem powietrze. Jeszcze na horyzoncie pozostawał cień i mrok odchodzącej nawałnicy a na podwórku już kury otrzepywały pióra i wyłaziły z ukrycia. Kształty nabierały intensywności jakby ktoś obrysował granice przedmiotów ołówkiem. Świat nabierał oddechu zadowolony, że tytani oszczędzili nas i przenieśli się dalej. Drzewa i trawy cichły zmęczone targaniem gwałtownych porywów wiatru i wychłostane strugami deszczu. A my wychodziliśmy na podwórko, żeby znów zagarnąć, na chwilę oddany mały wszechświat.
Wychodziliśmy ze świadomością potęgi jakiej byliśmy świadkami, z odczuciem fascynacji i zarazem ulgi, że wszystko wróciło do normy i świat znów jest bezpieczny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz