piątek, 7 kwietnia 2017

Rów chaniecki



nad chanieckim rowem z kwiatem grążeli w dłoni
 
Na chanieckich polach był Rów. Niewiadomego pochodzenia. Z jednej strony bardzo głęboki. Mówiło się, że nie da się zmierzyć jego głębokości. Idealne miejsce do łowienia linów, szczupaków, okoni.
Wyrastał w środku łąk chanieckich, na tyle daleko od jakichkolwiek innych zbiorników wodnych, że trudno go było wiązać z nimi. Po prostu na równej płaszczyźnie łąk, nagle natrafiałaś na długi rów wodny, który wypłycał się ku końcowi, uchodząc strumykiem do rzeki.
Brzegi były porośnięte czarną olchą rozciągającą swe gałęzie nad lustrem wody. Od strony toni brzeg porastała pałka wodna a lustro w tej głębszej części pyszniło się pięknymi rozłożystymi liśćmi grążeli. Żółte kule kwiatów wystawały jak świece spośród nich kusząc swym powabem owady. Zawsze prosiłam Wujka aby mi urwał taki kwiat a On nie czekając, już się rozbierał, wskakiwał do wody i  po chwili wręczał mi go do ręki z uśmiechem. Na liściach grążeli przysiadały żaby. Nieraz widziałam też pliszkę maszerującą od jednego do drugiego jak po drodze. W słoneczne dni brzęczenie ważek krążących nad wodą i przysiadujących od czasu do czasu a to na pałce a to na grążeli, zdawało się być odgłosem dominującym nad całą przestrzenią. Zachwycona ich wielkością i lotem wpatrywałam się w ich skrzydła iskrzące się tęczowo w słońcu.
Ku końcowi rowu olchy przerzedzały się, pojawiały się  niskie krzaki a wodę porastała rzęsa. Tutaj odważałam się kłaść przy brzegu i wypatrywać początków długich łodyg moczarki kanadyjskiej niknących w toni. Im bliżej wypłycenia tym więcej było otwartej przestrzeni. Brzeg stawał się trawiasty i dochodził do samego lustra wody a wokół rozciągały się łąki.
Wybierałam się tam popołudniami z Wujkiem na ryby, kiedy nie było pracy we młynie. Przysiadałam przycupnięta koło niego, z podkulonymi pod brodą nogami i głową złożoną na kolanach, obejmując się ramionami napawałam się ciszą i spokojem. Dziwny to był czas. Zawieszony między końcem dnia a wieczorem, wypełniał się smugami mgły podnoszącej się nad łąkami, cichnącą przyrodą i chylącym się ku zachodowi słońcem, które grzało moje plecy. Cienie drzew wydłużały się kładąc na polach wąskie pasy szarości. Pomiędzy nimi zieleń barwiła się czerwienią późnych godzin dnia.
Czasami otoczona tą ciszą czekałam zdawało się w nieskończoność , na drgnięcie spławika, a czasami wystarczyło zarzucić wędkę by coś się złapało. Zawsze jednak z tym samym spokojem i w bezruchu trwałam u boku Wujka jak wierny pomocnik.
Jeszcze później, niemal pod wieczór, Wujek zasadzał się na liny, które właśnie o tej porze wychodziły na żer. To tajemnicza i bardzo ostrożna ryba, którą trudno oszukać i złowić. Tylko raz byłam świadkiem, kiedy Wujkowi udało się go pokonać.
Za to szczupaki, przemykające między łodygami moczarki i grążeli w poszukiwaniu zdobyczy, to już częstsze trofeum wędkarskie.
Przy drugim końcu rowu, gdzie robiło się płytko a brzegi nie były gęsto porośnięte olchą, było wiejskie kąpielisko. Była nawet niewielka piaszczysta plaża schodząca do wody. Raczej wydeptany bosymi stopami kawałek brzegu gdzie spod warstwy zieleni wyłaniał się piasek.
Tutaj w niedzielne podpołudnia zbierało się towarzystwo, głównie młode, z Chańczy i z Życin. Tak zwana kawalerka. Rozłożeni na kocach, plażowali, kąpali się , flirtowali. My też czasami przychodziliśmy z Ciocią i Wujkiem. Oboje jeszcze młodzi choć dla nas już starzy jak stuletnie drzewa. Oni gnani potrzebą kontaktu z innymi dorosłymi a ja z bratem na doczepkę. Ale przyznam, że peszył mnie tłum, nie czułam się swobodnie, mogąc być potencjalnie obserwowana przez innych. Przyzwyczajona do swobody i luzu bycia samą, źle znosiłam liczne rzesze innych użytkowników przestrzeni. Na dodatek przywykłam do myślenia, że całe to królestwo należy do mnie, skoro nikogo nie widać wokół i buntowałam się wewnętrznie przeciwko obecności innych. Za to brat uwielbiał tam pływać. Były tu lepsze warunki niż w rzece. Cieplejsza woda, większa powierzchnia lustra wodnego nadającego się do pływania i towarzystwo innych chłopaków, z którymi można było iść w zawody np. w skakaniu na główkę.
W takich chwilach przytulona do Cioci, zamieniałam się w obserwatora wiejskiego życia towarzyskiego i cierpliwie czekałam na koniec plażowania. A potem z radością wracałam do domu. Do penetrowania otoczenia i oglądania świata tylko w pojedynkę.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz