Jednak mimo to czasami trzeba było jeździć na zakupy.
Najbliżej Życin był Raków.
fragment Rynku w Rakowie
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu
i jego charakterystyczna niska zabudowa
z internetu www.rodzina.malanowicz.eu
Ach, te sklepiki ! Ich urok był dla mnie niezaprzeczalny. Przede wszystkim jednak zapach. Pomieszana woń pomieszczeń przesyconych dziwnym, nie do określenia, aromatem przeżytych lat i towarów wystawionych na półkach. Wtedy sklepiki trwały niezmienione prze dziesiątki lat. Raz założone mogły być prowadzone przez kolejne pokolenia właścicieli. Niezmienione w swej prostocie, dopasowane do ludzi i czasów.
Tam, w owym sklepiku Babcia wykładała z koszyka jaja a sklepikarz liczył je i wypłacał ustaloną sumę. Oczywiście potem Babcia kupowała różne wiktuały. A dla mnie, jeśli wybrałam się z nią, lody włożone między dwa wafelki. Pyszne z kryształkami lodu w środku, kręcone domowym sposobem. Nie zawsze chodziłam z Babcią na zakupy. Często wybierała się do Rakowa zanim się obudziłam. Wtedy czekałam niecierpliwie na jej powrót.
Najdziwniejsze było to, że pod jej nieobecność dom się zmieniał. Jakby zabrakło w nim istotnego elementu. Cichł bez jej porannej krzątaniny, zamierał razem ze mną jakby zagubiony bez ręki, która kieruje, nadaje sens wszelkim działaniom. Nagle przybywało przestrzeni. Kuchnia z dużej stawała się ogromna i pusta. Kury wałęsały się po podwórku bardziej leniwie i jakby nie znając celu. A ja razem z psami i kotami wyglądałam na drogę szukając oznak ruchu, cienia jej sylwetki w oddali. A kiedy ją dostrzegłam, od przystanku autobusowego trzeba było jeszcze pokonać kawał piaszczystej drogi, ( asfalt wylano po tej stronie wsi dopiero w 2015 roku) biegłam naprzeciw, uwieszając się u jej ręki niepomna, że tym samym przysparzam jej ciężaru. No a potem, po wejściu do kuchni i postawieniu torby na stole, zaczynało się ekscytujące czekanie. Zaczynał się gwar i rozmowy dorosłych.
Babcia zawsze przywoziła ze sobą cukierki. Najczęściej zapakowane w papier zwinięty w zgrabny rożek. I jakoś tak się działo, że zazwyczaj grzebiąc za pozwoleniem dorosłych w torbie ( dziwnie bawiły ich moje poszukiwania) znajdowałam je dopiero na dnie torby, kiedy już wszystkie produkty zostały wypakowane. O nie, nie dostawaliśmy całego rożka. Radość była wielka kiedy każde z nas, brat i ja dostawaliśmy po dwa cukierki. Miały starczyć na długo i były dawkowane, tym większą sprawiając radość im rzadziej je dostawaliśmy. Zwyczaj trzymania pozostałych cukierków w torbie, Babcia zachowała do późnych lat. Być może sama była ich wielbicielką bo widywałam kiedy w wolnych chwilach ssała je cierpliwie aż do końca, nigdy łapczywie gryząc.
Z czasem zakupy stały się łatwiejsze, kiedy w domu przybył samochód. Wtedy to były wyprawy z Ciocią i Wujkiem za kierownicą i oczywiście z nami, bratem i ze mną. Wszak nie mogliśmy przepuścić okazji przejażdżki. Jednak i wówczas zakupy nie tyle kończyły się co zaczynały słodyczami dla nas, nabywanymi w sklepiku na rogu Rynku. Pamiętam kiedy raz Wujek przekonał mnie do napicia się napoju z butelki zamykanej ceramicznym korkiem ze sprężyną, twierdząc, że to oranżada. Plułam dobre kilka minut kiedy po pierwszym łyku poczułam gorycz piwa. A on śmiał się razem z Ciocią i bratem z mojej pomyłki. Wyjazdy z nimi zawsze oznaczały coś radosnego. Nie gniewałam się, śmiałam się razem z nimi.
Dzisiaj również uśmiecham się wędrując uliczkami pamięci i wspominając lata, które tak szybko minęły.